wtorek, 30 października 2012

9. kolejka - Miszmasz


W 9. kolejce hiszpańskiej Primera Division zobaczyliśmy wszystko to, co mogą nam zaoferować mecze piłkarskie. Było więc i nudnawe 0:0 na Cornella El-Prat i walka prowadzona cios za cios w poniedziałkowym pojedynku Sociedad z Valladolid. Były spodziewane i wysokie zwycięstwa faworytów (Barcelona, Real i to mniej okazałe Atletico), ale nie obyło się i bez niespodzianki w postaci wygranej ambitnych zawodników Saragossy z faworytem z Sevilli. Zdarzyły się i mecze, w których jedna z drużyn budziła się za późno by swe straty do rywala odrobić i musiała przełknąć gorycz porażki. Rozegrano też szeroko komentowane przed tą kolejką Derby Galicji, których rezultat wypaczył nieco arbiter tego spotkania.

Co można zaliczyć na plus?

Juan Carlos Valeron przywraca magię Derbom Galicji - wszyscy zapewne mieliście w dzieciństwie swoich piłkarskich idoli. Ba, nie jednego. Każdy przynajmniej z pół tuzina. Tacy futbolowi bohaterowie, przynajmniej w moim wypadku, różne mieli profile i różnymi sposobami zaskarbiali sobie moją sympatię. Wśród nich znaleźć można było i gwiazdorów, zawodników pierwszego planu  i piłkarzy znajdujących się w cieniu, którzy dzięki swojej mrówczej pracy pchali swoje zespoły do przodu. Właśnie w tej drugiej grupie moich ulubieńców był zawodnik Deportivo. Odpalając FIFE musiałem mieć tego rozgrywającego u siebie w składzie. Ciężko mi powiedzieć jak to się stało, że wówczas Hiszpan tak mi imponował. Nie mogłem przecież jego gry ocenić tak świadomie, moje spojrzenie na jego zagrania nie miało charakteru analitycznego. Grywał w reprezentacji, ale nie od niego zaczynano tam ustalanie składu. Deportivo osiągało sukcesy, ale gole strzelali Diego Tristan, Makaay czy Victor i to na nich skupiała się uwaga ogółu. Taki właśnie był ten Valeron - niedoceniony geniusz.

Dziś Valerona można cenić również za wierność barwom klubowym. Chociaż urodził się i wychował (także piłkarsko) na Wyspach Kanaryjskich, a międzyczasie zwiedził Baleary i pokopał piłkę w Atletico, to dziś po 12 latach gry w jednej drużynie większość sympatyków piłki identyfikuje go wyłącznie z Deportivo, którego nie opuścił, gdy spadło do Segunda (pisząc opuścił mam na myśli raczej zakończenie kariery aniżeli transfer) i któremu w powrocie do ekstraklasy wydatnie pomógł. Mimo 37 lat były reprezentant Hiszpanii wciąż ma miejsce w "11" kompletowanej przez niewiele starszego od siebie Jose Luisa Oltre. Nie mogło być inaczej, gdy przyszła pora na pojedynek derbowy.

Valeron to jedyna postać biorąc pod uwagę obecne kadry obu drużyn, która miała szansę wystąpić w sobotnich derbach, a która pamięta czasy gdy starcia te były absolutnym hitem w kalendarzu Primera (w Deportivo jest jeszcze Manuel Pablo, ale on nie wyleczył na czas urazu). I jeśli ktoś próbował przywrócić magię derbom to był to właśnie ten weteran. Dla wytrawnych obserwatorów był to prawdziwy koncert gry mistrza. Valeron jak to ma w zwyczaju poruszał się oszczędnie, ale każdy ruch był przemyślany. Świetna asysta przy jedynym trafieniu dla gości (to przyjęcie i zwód!) + kilka innych doskonałych podań (w tym jedno, po którym sędzia niesłusznie odgwizdał spalonego). Gdy w 77. minucie opuszczał boisko, żałowałem, że to nie El Riazor, bo zamiast gromkich braw, jakie mu się należały, dostał solidną porcję gwizdów od miejscowych ultrasów. Na twitterze ktoś napisał, że wobec tego wstał i zgotował mu owację na stojąco we własnym domu. Miałem podobnie.



Niezawodna czarna krew na szpicy Levante - od kilku lat w tym mniej popularnym walencjańskim klubie przepis na napastnika jest prosty: ma być silny, co oczywiste bramkostrzelny i...czarnoskóry. Zaczęło się w sezonie 2010/2011 od Felipe Caicedo. Wypożyczony z Manchesteru City atakujący strzelił dla ówczesnego beniaminka 13 goli, bez których ciężko byłoby się utrzymać w lidze. Poza zdobytymi bramkami, Ekwadorczyk zasilił kasę klubu sporą ilością gotówki. Wszystko to dzięki sprawnemu resellingowi. Najpierw za drobne wykupiono go z angielskiego klubu, by potem za dużo większe pieniądze oddać go do Lokomotivu. 

Jego miejsce zajął, również wypożyczony (z Sevilli) Arouna Kone i spisał się jeszcze lepiej, umieszczając piłkę w siatce w lidze aż 15 razy (w tym jedyna bramka w wygranym meczu z Realem). Ponownie skorzystano z korzystnej pod względem finansowym klauzuli zawartej w umowie wypożyczenia i reprezentant WKS stał się pełnoprawnym zawodnikiem Levante tylko po to, by po pewnym czasie przenieść się na wyspy, do Wigan. Warto zaznaczyć, że dla obu napastników nie była to pierwsza przygoda z La Liga, ale dopiero w barwach Grantoes spisywali się na miarę oczekiwań. Bilans tych operacji: 28 bramek w 2 sezony i około 10 mln euro czystego zysku.

Na Ciutat de Valencia stwierdzono, że nie ma sensu niczego zmieniać. W ramach wolnego transferu przybył do klubu Obafemi Martins. Zawodnik nieanonimowy, aczkolwiek nieco zapomniany. Transakcja ta nie rzuciła mi się w oczy - nie widziałem tej dość wyraźnej analogii. I to był mój błąd. Nigeryjczyk okazuje się być kolejnym strzałem w dziesiątkę miejscowych działaczy. W 5 dotychczasowych spotkaniach ustrzelił już 4 gole. I to nie byle jakie - każdy z nich na wagę 3 punktów. Począwszy od debitu z Sociedad, przez derby Walencji, na dwukrotnym upolowaniu Granady skończywszy. Martins do spółki z innymi groszowymi  transferami - Michelem i Pedro Riosem - odpowiadają za aktualną dobrą passę Levante. A ja na przyszłość muszę pamiętać, by bardziej wnikliwie przyglądać się ruchom dyrektora sportowego drużyny z Walencji (w transferowymi podsumowaniu określiłem ich przecież "przegranymi").



Trafienie Alvaro Vasqueza - samo widowisko na San Mames jakoś nie porwało, ale dwóch aspektów tego wydarzenia nie sposób nie docenić. Pierwszą z nich są dośrodkowania ze stałych fragmentów Pedro Leona, które za każdym razem powodowały powstanie zagrożenia pod bramką Gorki Iraizoza i przyniosły drużynie Azulones pierwsze trafienie. Drugą - bramka nr 2, pokazująca skalę talentu Alvaro. Żałosna postawa formacji defensywnej Athletiku to jedno, ale sposób w jaki reprezentant młodzieżówki tę nieporadność wykorzystał - budzi podziw.

Triumf Manolo Jimeneza i jego walecznej Saragossy - kolejność nieprzypadkowa. W moim odczuciu głównym wygranym rozegranego w niedzielę, wczesnym popołudniem spotkania był szkoleniowiec drużyny ze stolicy Aragonii. Paradoks, bo jak wspominałem w zapowiedzi - na ławce trenerskiej w tym spotkaniu go zabrakło. Widać było jednak, że przez cały tydzień nie próżnował. Nie tylko przygotował podopiecznych do tego spotkania pod względem fizycznym (tu akurat można do jego pracy mieć zastrzeżenia - w końcówce gospodarze opadli z sił), ale przede wszystkim pod względem mentalnym. Oprócz niesamowitego zaangażowania, jakie zaprezentowali Blanquillos, zobaczyliśmy nokaut w wojnie psychologicznej. Jimenez jako były trener Sevilli posiadał doskonałe rozeznanie w słabych punktach rywala. Bez problemu zlokalizował takowe w psychice zawodników gości. W związku z tym podczas każdej możliwej przerwy w grze piłkarze Saragossy robili wszystko by doprowadzić rywala do szewskiej pasji, a w działaniach tych przodował Helder Postiga. Opłaciło się. Podopiecznym Michela z emocji plątały się nogi, popełniali błędy, które przeciwnicy skwapliwie wykorzystywali. Dzięki temu Saragossa po 9 kolejkach ma na koncie 12 punktów. Celem ich opiekuna jest zdobycie 22 punktów w rundzie jesiennej. Po niedzielnym triumfie wydaje się to być zupełnie realne.



Kolejny udany "grany poniedziałek"- odkąd grania na początku tygodnia zaprzestano na boiskach angielskiej Premier League, hiszpańska "dogrywka" kolejki to jedyna poważna propozycja w telewizyjnej ramówce tego dnia. Nie jest żadną tajemnicą, że mecze poniedziałkowe rzadko kiedy są hitami danej serii gier. Z występu w ten dzień z miejsca wykluczone są zespoły, które reprezentują Hiszpanie w europejskich pucharach. Nie zawsze musi się to jednak odbijać na jakości tego rodzaju spotkań. Po ubiegłotygodniowym zaciętym boju Sevilli z Mallorką, tym razem przyszło nam obejrzeć kolejny pojedynek, w którym wynik do końca pozostawał niewiadomą. O pierwszą wyjazdową zdobycz starała się drużyna Realu Sociedad. Popularnym Txuri-urdin z obiektu Valladolid udało się wywieźć punkt, głównie za sprawą rewelacyjnego w tym sezonie Francuza Antoine Griezmanna. Mogło być lepiej, ale wirtuozerii reprezentanta Trójkolorowych (posiadającego także baskijskie korzenie) gospodarze przeciwstawili równie imponującą jakość innego internacjonała - Patricka Eberta. Dodatkowo gospodarzom sprzyjało w ostatnich minutach szczęście. Niesamowite próby strzałów z potężnego dystansu Inigo Martineza, a przede wszystkim Jose Angela cudem nie znajdowały bezpośredniej drogi do siatki. Mecz nie obfitował może w ataki z jednej i drugiej strony, ale gdy obie jedenastki zabierały się do pracy, efekty były bardzo konkretne. Ponownie mogę stwierdzić, że nie straciłem tych 2 godzin w poniedziałkowy wieczór.



A co na minus?

Mallorca i Rayo nie dają rady - gdy klubom o skromniejszych aspiracjach przychodzi mierzyć się z tymi europejskimi potęgami zawsze zadajemy sobie to samo pytanie. Zaatakują czy będą murować bramkę? A może najpierw jedno, a potem drugie? Absolutne przejęcie inicjatywy zwykle nie wchodzi w grę. W przypadku Rayo Vallecano Paco Jemez otwarcie mówił, że jego drużyna nie zamierza okopywać się na własnej połowie i będzie starała się wziąć sprawy w swoje ręce. Twardo przeciwstawiał się środkom z jakich w spotkaniu Ligi Mistrzów przeciwko Katalończykom skorzystał Celtic. Jego zapowiedzi znalazły odzwierciedlenie w grze gospodarzy, choć nie poskutkowały osiągnięciem korzystnego rezultatu. O tym, że warto się wstrzymać ze zmasowaną krytyką wycelowaną w szkoleniowca drużyny z Vallecas bardzo ciekawie pisał Dariusz Wołowski, więc by nie kopiować, odsyłam do analizy tego przypadku w jego publikacji.

Zupełnie co innego można napisać o Mallorce. Mimo, że wynik osiągnęli taki sam jak madrycki towarzysz niedoli, to napisanie o nich choćby kilku ciepłych słów jest zadaniem niewykonalnym, jeśli chcemy trzymać się realiów . Piłkarze Joaquina Caparrosa albo nie odrobili zadania domowego, albo byli przejęci konfrontacją z utytułowanym rywalem do tego stopnia, że zapomnieli o podstawach piłkarskiego rzemiosła. Przy pierwszym golu szkolny błąd popełnił Conceicao, nie potrafiąc wyekspediować piłki z dala od własnego pola karnego. O ile w tym wypadku można mówić o błędzie indywidualnym, o tyle przy drugim trafieniu nie popisała się cała formacja defensywna. Akcja bliźniaczo podobna do tej, która dała Królewskim prowadzenie na Camp Nou, a mimo to broniący Mallorki wyglądali na totalnie zaskoczonych. Pozbawiony solidnego krycia Ronaldo z łatwością pakuje piłkę do bramki. Tutaj trzeba by zakończyć wyliczankę, gdyż był to w zasadzie koniec emocji w tym pojedynku.

Bura należy się jednak także przednim formacjom, które liczne stałe fragmenty gry seryjnie marnowali, tracąc szansę na wykorzystanie w ten sposób wszystkim znanej słabości gości. Dośrodkowania, czy to z lewej czy z prawej strony nie mijały zwykle nawet pierwszego z rywali. Ciężko w takiej sytuacji marzyć o korzystnym wyniku.

Alexis Sanchez "12. zawodnikiem Rayo" - o ile nastroje w drużynie lidera po ostatnim spotkaniu są doskonałe, o tyle problem dyspozycji chilijskiego skrzydłowego wciąż pozostaje sprawą nierozwiązaną. W sobotę zawodnik pochodzący z Ameryki Południowej w ciągu niespełna 30 minut gry pobił chyba rekord w liczbie spalonych zanotowanych w jednym spotkaniu w tym sezonie. Sprowadzony przed rokiem gracz złamał w ten sposób przepisy nawet przy 4. trafieniu dla jego zespołu - na szczęście Azulgrany, arbiter nie uznał że miało to wpływ na postawę obrony, choć decyzja taka byłaby w pełni uzasadniona. Jeśli dodamy do tego jeden przechwyt zaliczony na konto rywali oraz zmarnowaną 100% okazję po dograniu Jonathana Dos Santosa, otrzymujemy obraz piłkarza któremu daleko do optymalnej dyspozycji. Fanom jego talentu pozostaje wiara, że mamy do czynienia ze zjawiskiem zbliżonym do przypadku Pedro z poprzednich rozgrywek. U Kanaryjczyka zdiagnozować można było podobne objawy. Rozczarowującą postawę tłumaczono drobnymi dolegliwościami wybijającymi gracza z rytmu treningowego, co można utożsamiać z tym co przeżywa obecnie reprezentant Chile. Historia reprezentanta Hiszpanii zakończyła się happy endem. Czas pokaże czy będziemy mieli do czynienia z powtórką z rozrywki.

Na koniec tradycyjnie wrzucam "11" kolejki. Nie umieściłem w niej ani Leo Messiego, ani Cristiano Ronaldo wychodząc z założenia, że jeszcze nie raz będą mieli możliwość w niej zagościć, a ich dobre występy nie są żadną nowością. W zamian doceniłem pracę wspomnianych - Obafemiego Martinsa i Antoine Griezmanna. Wszak w Levante i Sociedad strzelenie 2 bramek jest zadaniem nieporównywalnie cięższym. Nie mogło zabraknąć miejsca dla Cesca Fabregasa. Katalończyk znajduje się ostatnio w wybitnej formie, którą ku uciesze sympatyków Dumy Katalonii prezentuje głównie na wyjazdach. Gromadzenie punktów poza Camp Nou z tak dysponowanym rozgrywającym to dla podopiecznych Tito czysta przyjemność. Na bramce Adrian, którego już raz w podsumowaniu pominąłem, a który tym razem nie miał sobie równych. Na środku obrony bezbłędni tym razem Varane i Demichelis. Po bokach po raz drugi rewelacyjny Martin Montoya i Lago (wielu zaimponowała postawa prawego obrońcy Celty - Mallo, ale dla mnie to zagrania lewego defensora dawały wymierne korzyści). Nie mogło też zabraknąć magicznego Valerona.

*liczba wyborów do "11" kolejki
A już dzisiaj czekają nas emocje związane ze startem zasadniczej fazy rozgrywek o Puchar Króla. Na pierwszy ogień - pojedynki Valencii i FC Barcelony. Warto oglądać.





4 komentarze: