niedziela, 24 lutego 2013

Zmiana warty

źródło: dailymail.co.uk
Strzał Ibaia Gomeza był główną ozdobą ostatniego w historii derbowego pojedynku rozgrywanego na starym San Mames. Dysponujący świetnie ułożoną stopą, młody Bask w piątkowy wieczór, otworzył wynik w pasjonującym pojedynku Athetiku z Realem Sociedad, prezentując coś, czego w sobotni wieczór nie zaprezentowali Gołota z Saletą - piekielnie mocne uderzenie. Precyzyjne dośrodkowanie Aurtenetxe, szybka decyzja Ibaia i wolej z gatunku tych, które w wykonaniu Kapitana Tsubasy rozrywały siatkę. Wolej, który będzie ostatnim miłym wspomnieniem gospodarzy z baskijskich potyczek na San Mames.

Finalne derbowe tchnienie La Catedral to zresztą niejedyny znak upływu czasu związany z tym meczem. W Kraju Basków idzie nowe. Po około dekadzie dominacji Athletiku w tej pokojowej rywalizacji, kontrolę nad Baskonią przejmuje odmłodniała drużyna Txuri-Urdin. A skuteczną cesję zespół z Anoeta zawdzięcza doskonale funkcjonującemu systemowi szkoleniowemu, który pozwolił im wyprodukować pokolenie piłkarzy, coraz śmielej walczących o europejskie puchary. Kolejne punkty drużyna z San Sebastian zdobywa dzięki wyśmienitej grze piłkarzy, którzy w Sociedad są niemal od zawsze (Mikel Gonzalez, Ruben Pardo, Xabi Prieto, Illarramendi) lub którym zaufano tutaj we wczesnym etapie piłkarskiej kariery (Zurutuza, Griezmann, Agirretxe, Carlos Martinez czy Bergara). To wszystko bez nacjonalistycznego zacięcia, będącego największą osobliwością (a od niedawna i największą udręką) lokalnego rywala, co pozwala na uzupełnienie składu wartościowym południowoamerykańskim zaciągiem w postaci bramkarza Bravo czy ofensywnego tercetu Ifran, Castro, Vela. Ktoś jeszcze uważa, że to iż jako pierwsi w tym sezonie znaleźli sposób na pokonanie Barcelony w ligowej rywalizacji to przypadek?

Najważniejszy jednak jest fakt, że cały ten biznes jest cholernie perspektywiczny. Zawodników po trzydziestce w kadrze zespołu nie uświadczmy, a średnia wieku oscyluje na poziomie 25 lat. Jednocześnie rozsądnie bronienie dostępu do bramki powierzono zawodnikom bardziej doświadczonym, a popłoch w szykach obronnych rywali siać ma młodzieńcza fantazja takich chłystków jak Griezmann czy Vela. Przywiązanie do zespołu w Sociedad jest sprawą naturalną, identyfikacja z klubowymi barwami nie jest budowana na drodze niewolniczych praktyk rodem z ostatnich poczynań Josu Urrutii. Nazywany już teraz "nowym Xabim Alonso" Ruben Pardo czy Inigo Martinez (który w poprzednim sezonie oprócz solidnej jak na młodziana gry w obronie, zasłynął golami zza połowy) z pełną świadomością tego, że piłkarski świat staje przed nimi otworem, podpisują nowe, długoterminowe umowy z klubem. Praktyka drużyny z Anoeta daje powody by myśleć, że te posunięcia to coś więcej niż troska o zabezpieczenie interesu klubowej kasy poprzez ustanowienie wyższych klauzul wykupu.

Zespól z San Sebastian idzie dalej. Po wychowaniu kadry gotowej na walkę o coś więcej niż utrzymanie ligowego bytu oraz po znalezieniu wspólnego języka w relacji trener-zawodnicy, klub stawia na promocję własnej marki. Idzie całkiem przyzwoicie jak na start niemalże od zera. Wszak to Sociedad, jeśli wierzyć prasowym doniesieniom, było jednym z możliwych celów inwestycyjnych najbogatszego człowieka na świecie Carlosa Slim Helu, który summa sumarum postanowił zostać zbawcą niemalże upadłego, legendarnego Realu Oviedo. Wabikiem dla meksykańskiego miliardera miało być właśnie znakomite zaplecze szkoleniowe. Mimo iż skończyło się jedynie na planach, to miejscowi specjaliści od wizerunku nie przestają działać nad reklamą w mikro i makro skali. Do poczynań tego typu należy zaliczyć zupełnie niezapowiedziane pojawienie się piłkarzy pierwszej drużyny podczas sprzedaży przewidzianej dla fanów Txuri-urdin puli biletów na derbowy pojedynek. Kibice, oprócz zdobycia niezwykle cennej wejściówki, stanęli przed unikalną szansą zupełnie bezpośredniego kontaktu z ulubieńcami. Była możliwość rozmowy, w ruch poszły aparaty i markery. Mały gest, a jak zmienia atmosferę wokół drużyny przed kluczowym spotkaniem. Oczywiście można także zabunkrować się w ośrodku treningowym i szlifować formę, ale wtedy ewentualny sukces jest połowiczny.

źródło: oficjalny fanpage klubu na facebooku
 Swymi przewidywaniami nie chcę wybiegać zbyt daleko, bo do końca rozgrywek jeszcze 13 kolejek., a ścisk wśród drużyn walczących o puchary wciąż jest spory  Wszystko wskazuje jednak na to, że w dekadę po historycznym wicemistrzostwie, drużyna z San Sebastian wróci do Europy. Uprawomocnienie wykluczenia Malagi oraz ewentualne odpadnięcie Sevilli w półfinale Pucharu Króla prawdopodobnie sprawi, że na awans do Ligi Europy liczyć będzie mogła nawet 8. drużyna La Liga, co może uczynić zadanie stojące przed podopiecznymi Montaniera wybitnie nieskomplikowanym. W przypadku sukcesu, smak wygranej będzie o tyle lepszy, że osiągnięty dosłownie WŁASNYMI siłami. Kto wie, być może wkrótce ktoś zastanowi się dwa razy nim nazwie ich kelnerami. W każdym razie, powodzenia.

wtorek, 19 lutego 2013

24. kolejka - Koniec świata i nowy, czyli stary ład

źródło: svenskafans.com
Niemal 2/3 sezonu za nami i powoli krystalizuje nam się ostateczny układ sił tabeli w La Liga, a poszczególne kluby definiują swoje cele na resztę sezonu. Dramatyczna staje się sytuacja trzech ligowych outsiderów. Lepsza gra Osasuny, Granady czy Espanyolu sprawiła, że Celta, Mallorca oraz Deportivo straciły bezpośredni kontakt z bezpieczną strefą, co mając na uwadze ich obecną formę nie wróży nic dobrego. Drużyną, która zajmuje pierwsze bezpieczne miejsce w tabeli jest Saragossa, która miała dobrą pierwszą część sezonu. Niestety dla ekipy Manolo Jimeneza, koniec znakomitego 2012 roku, oznaczał też koniec dobrej passy. Problemy kadrowe, spowodowane przez kartki i kontuzje, sprawiły, że przez niemal 2 miesiące uciułali zaledwie 2 punkciki i bezstresowe wegetowanie w środku tabeli zamieniają na kolejną walkę o utrzymanie. Moim zdaniem to właśnie 5 ostatnich ekip powalczy o ligowy byt do końca.

U góry toczy się walka o europejskie puchary. Z rywalizacji tej zdają się wypadać Betis i Levante, natomiast swoje aspiracje zgłasza rozpędzona Sevilla. Choć aktualny ligowy układ tego jeszcze nie odzwierciedla, to po analizie ostatnich kolejek taka tendencja wydaje się być prawdopodobna. Jeśli UEFA utrzyma w mocy wszelkie kary nałożone na Malagę to w Lidze Mistrzów zobaczymy eksportowy kwartet - FC Barcelona, Real Madryt, Atletico Madryt i Valencia CF. Jeśli chodzi o Ligę Europy to chętnie zobaczyłbym w niej Real Sociedad i Rayo Vallecano, nawet jeśli przyszłość tych drugich jest niepewna.

PLUSY

Koniec świata - dublet Medela - miniony piątek nabrzmiały był od zdarzeń niecodziennych. Zaczęło się od deszczu meteorytów nad Czelabińskiem. Wszelakie media przez większość dnia zdawały sprawozdania z miejsca zdarzenia, informując o rozmiarach strat. Im bliżej było godzin wieczornych tym bardziej na pierwszy plan wysuwała się informacja, o groźbie zderzenia z ziemią potężnej asteroidy. Mimo rekordowo bliskiego przelotu do kolizji z naszą planetą nie doszło i cała ludzkość odetchnęła z ulgą. Przedwcześnie...

Trzeci atak siły wyższej przyszedł nagle, niezapowiedzianie i w przeciwieństwie do poprzednich zjawisk,  ugodził w cel. Gary Medel, którego większość sympatyków La Liga identyfikowała dotychczas jako boiskowego (i nie tylko boiskowego, by wspomnieć chociażby dwukrotne aresztowanie, w tym raz za uderzenie dziennikarki) zabijakę, skompletował dublet w starciu z Deportivo. I to nie byle jaki. W jednej jak i w drugiej sytuacji Chilijczyk uwolnił się spod opieki obrońców i wykończył akcje w sposób, którego nie powstydziliby się Messi czy Ronaldo, choć na jego korzyść przemawia fakt, że po nim nikt takiego zagrożenia się nie spodziewał.

Podczas jego hiszpańskiej przygody to absolutny precedens, choć uczciwie trzeba przyznać, że w całej swojej profesjonalnej karierze zrobił to już po raz trzeci. Najpierw w czerwcu 2008 roku swoimi trafieniami wspomógł kadrę narodową w walce o mundial, a niespełna dwa lata później w argentyńskim klasyku poprowadził w ten sposób do zwycięstwa Boca Juniors, pogrążając jednocześnie wielkich rywali z River Plate. Za każdym razem to właśnie celne strzały zawodnika nazywanego Pitbullem decydowały o losach konfrontacji.

Chilijczyk to jeden z tych zawodników, na których zmiana szkoleniowca wywarła największy wpływ. Odnalazł w sobie strzelecki instynkt (3 gole w 5 meczach), pohamował swój temperament (zaledwie jedna żółta kartka) i wreszcie prezentuje poziom, którego się po nim spodziewano, sprowadzając go na Ramon Sanchez Pizjuan. 

Zdaje sobie sprawę, że nic nie trwa wiecznie i kiedyś atmosfera w klubie jeszcze zrobi się gęsta, a sam Medel postrada zmysły, ale póki co zatrudnienie Emery'ego przynosi spodziewane efekty, przewidywane przez liczne grono ekspertów, upatrujących w Andaluzyjskim zespole idealnego tworzywa do pracy dla Baska. Pod wodzą Unaia na wysokości zadania stają liderzy - Negredo, Rakitic czy nawet Navas, a obrona wystrzega się maratonów błędów. Zgodnie z oczekiwaniami pod skrzydłami byłego szkoleniowca Valencii rozwijają się prawdziwe perełki. Geoffreya Kondogbie wielkim talentem okrzyknięto już za Michela, ale to Emery uczynił z tego dobrze zbudowanego Francuza, etatowego partnera Medela w duecie defensywnych pomocników, kosztem swojego znajomego z VCF - Hedwigesa Maduro. W spotkaniu z Los Turcos błysnął ponadto debiutujący w wyjściowym składzie (zaledwie trzeci występ w ogóle), produkt miejscowej szkółki Alberto Moreno. Skuteczne uprzykrzanie życia Rikiemu i asysta, wieńcząca przebojową akcję są sygnałem, że być może Unai wyszperał kolejnego Jordiego Albe. Tak jak pisałem przed 2 tygodniami, wciąż są rzeczy, które można, a nawet trzeba poprawić, ale nic tak nie ułatwi tego procesu jak tego typu namacalne dowody, że praca w tym kierunku popłaca.



Wraca stare - wszyscy ci, którzy rywalizację w lidze Mistrzów Świata i Europy sprowadzają do pojedynku FC Barcelony z Realem dawno nazwali ten sezon (jak i poprzednie) nudnym i przewidywalnym (ba, stwierdzenie takie wymsknęło się kiedyś nawet Diego Simeone, który jednak rakiem się później z tej wypowiedzi wycofywał). Jednakowoż, każdy którego sercu La Liga jest bliższa zdawał sobie sprawę, że podczas tej temporady dzieją się rzeczy niesłychane. Jak słusznie zauważył swego czasu Dominik Piechota z bloga "Piechotą do celu!" na wielu frontach hierarchia została zachwiana, w Sewilli Betis strącił z tronu lokalnego rywala z Ramon Sanchez Pizjuan, Atletico przejęło palmę pierwszeństwa w Madrycie od Los Blancos, a w Walencji swą wyższość statuowało Levante, potwierdzając ją triumfem nad zmagającą się z problemami Valencią. Gdy dodamy do tego znakomicie spisujące się w lidze, choć budowane na mikroskopijnym kapitale Rayo, czy  słabe jak nigdy, zasłużone firmy takie jak Bilbao, Espanyol czy Osasunę to okazałoby się, że do totalnej rewolty potrzeba ledwie (albo aż) zmiany układu sił w Barcelonie.

Ostatnie tygodnie sugerują jednak, że liga wchodząc w decydującą fazę nieco nam normalnieje. Swoje demony poskromiła Valencia i bliska jest miejsc, które w poprzednich latach wydawały się jej należeć z urzędu. Domeną Los Ches stały się wyjazdy, które na starcie sezonu były prawdziwym koszmarem Nietoperzy. Betis po imponującym starcie rozgrywek i meczach, w których psuł krew najlepszym - popadł w strzelecką niemoc, a na gola z gry pracuje już od liczby minut liczonych w setkach. Kryzys ten zbiega się z wspomnianym rozkwitem rywala z centrum miasta i sprawia, że zwaśnione kluby dzielą jedynie 4 punkty. To taki sam dystans jaki utrzymuje się między stołecznymi drużynami, choć tu o wytypowanie dalszego przebiegu wydarzeń trudno z uwagi na fakt, że walka ta nie jest priorytetem aktualnych mistrzów, a Atletico w wyścigu tym ma silne argumenty w postaci rozgrywania spotkań z czołówką na własnym boisku, gdzie dzielą i rządzą.

Wreszcie należy dostrzec tendencję zwyżkową Espanyolu i Osasuny. Ci pierwsi to absolutna rewelacja ostatnich tygodni. Gdyby brać pod uwagę jedynie najnowsze mecze, drużyna dowodzona przez Aguirre to absolutny top. Ci drudzy, swoim tegorocznym zwyczajem,, angażując minimum środków skrupulatnie gromadzą punkty w ostatnich kolejkach, przede wszystkim robiąc to na własnym obiekcie.

Wejście w decydującą fazę rozgrywek symbolizuje powrót starego ładu. I znaleźć można tyle samo argumentów, upatrujących w tym pozytywów jak i negatywów, bo z jednej strony ten nowy układ sił bardzo się mógł podobać, a z drugiej nie ma żadnych powodów by twierdzić, że utrzymałby się w następnych latach, co mogło by się odbić na wynikach hiszpańskich zespołów w Europie.

MINUSY

Szybcy i wściekli - Morata i Sergio Ramos - spotkanie rewelacyjnego Rayo z chimerycznym Realem miało być moim osobistym hitem tej kolejki, co zdawali się akceptować włodarze ligi, umiejscawiając ten pojedynek na samym końcu tej serii zmagań jako swego rodzaju crème de la crème 24.kolejki. Ku zaskoczeniu wszystkich, grający w nieco eksperymentalnym składzie gospodarze szybko zabili emocje w tej konfrontacji. Już w 3. minucie dynamiczną kombinację i podanie od Ozila na gola zamienił Alvaro Morata. Nie minęło 10 minut, a Niemiec znów wykazał się chirurgiczną precyzją, tym razem dogrywając wprost na głowę pełniącego obowiązki kapitana Sergio Ramosa. Dwa szybkie ciosy, kładące na deskach osierocony tego wieczora przez Paco Jemeza zespół (szkoleniowiec gości mecz przesiedział na trybunach, pokutując karę, za wątpliwe przewinienia wobec arbitra meczu z Atletico).

Gdy oglądało się wyjątkowo wyluzowanych i rozpędzonych podopiecznych Mourinho można było odnieść wrażenie, że Rayo niechybnie zostanie zmiecione z trawiastego dywanu na Santiago. Coś jednak notorycznie w tym sezonie sprawia, że Real swą dominację nad rywalem jest w stanie udokumentować niezwykle rzadko. I tak było i tym razem. Ten, który chwilę wcześniej był bohaterem, zdobywając gola, już po 5 minutach opuszczał boisko na skutek skompletowania dwóch żółtych kartek w rekordowe 44 sekundy! Taki obrót spraw zmusił do roszad portugalskiego szkoleniowca, w związku z czym po następnych 10 minutach nie było na boisku żadnego autora bramek. 

Zamiast pogromu w starciu z nie byle jakim rywalem, miejscowi wywalczyli poprawne zwycięstwo i pewne trzy punkty. Zamiast porządnego wzrostu morale przed kluczowymi spotkaniami w sezonie,stołeczni mają niepotrzebne problemy kadrowe przed wyjazdem do marudera z La Coruny. Niby nic, ale znając aktualną dyspozycję wyjazdową Los Blancos,  nie ma co kusić losu.


 
Kruchość żywota trenerskiego - przypadek Paco Herrery pokazuje, że praca trenera w La Liga do najłatwiejszych sposobów na zarabianie pieniędzy nie należy, a potencjalni chętni muszą wykazać się sporą odpornością psychiczną, czujnością i starannością. Jeszcze w połowie grudnia (dla mnie - jak wczoraj) prezydent Celty zapewniał, że Paco to właściwy człowiek na właściwym miejscu. O jego przydatności miały świadczyć nie tyle wyniki osiągane przez Celestes, bo te mogły pozostawiać nieco do życzenia, co duch jaki tchnął w projekt konstruowany na Balaidos, jego świetna współpraca z zawodnikami z cantery, która wedle życzenia zarządu ma tworzyć trzon zespołu. Brzmiało to wszystko górnolotnie, niemal bezinteresownie. Pojawiła się oferta przedłużenia umowy.

Problem pojawił się w momencie, gdy galicyjska drużyna przestała notować jakiekolwiek przyzwoite rezultaty, coraz bardziej zbliżając się do nędznego poziomu prezentowanego przez rywala z La Coruny. Cała magia prysła, a budowanie dobrych relacji zastąpiło szukanie winnych.  I w tym aspekcie Herrera wybitnie nie pracował na swoją korzyść, konsekwentnie szukając błędów wokół siebie, zapominając o własnej osobie. Po meczu z Osasuną wypalił, że gra jego podopiecznych była okropna i widział najgorszą Celtę w tym sezonie. Prawdziwym kozłem ofiarnym katalońskiego trenera został jednak...najlepszy zawodnik drużyny i momentami jedyny motor napędowy, łączony nawet z takimi klubami jak Chelsea, Swansea czy Valencią - Iago Aspas. Opiekun Celestes wytykał mu brak zaangażowania, zauważał, że medialny szum szkodzi zawodnikowi, że "chodzi z głową w chmurach". Tylko czy Iago faktycznie grał tak źle? Nie potykał się o własne nogi, starał się, może brakowało, przełożenia na gole i asysty, ale w gruncie rzeczy nie zawodził mniej niż każdy z jego kolegów. Paco zresztą mu życia nie ułatwiał, nie ograniczając się do słownych upomnień. Kilka razy zdarzyło mu się podjąć absurdalną, a wręcz szaloną decyzję o zdjęciu go z boiska, gdy wynik był na styku. Ani razu nie przyniosło to pożytku.

Co jak co, ale atakowanie ikony klubu nie jest najlepszym sposobem na budowanie poparcia wewnątrz klubu, jak i na zewnątrz - wśród kibiców. Po spotkaniu z Getafe, w którym Herrera w zasadzie skapitulował już w przerwie, przełożeni poszli za jego przykładem i podjęli decyzję nagłą i patrząc na okoliczności, nie do końca przemyślaną - podziękowali Katalończykowi za współpracę. Całą akcję przeprowadzono jednak w sposób dorozumiany, bez zachowania odpowiedniego ceremoniału. W Vigo zjawił się Abel Resino, został zaprezentowany jako nowy szkoleniowiec. Wszystko to, ku lekkiemu zaskoczeniu dotychczasowego szkoleniowca, którego o utracie pracy w żaden sposób nie poinformowano.



"11" kolejki

24. kolejka obfitowała w popisy bramkarskie. Gdy w piątek swój mecz kończyła Sevilla, byłem przekonany, że mam portero kolejki. Do tego stopnia urzekł mnie Beto, nowy nabytek ekipy Unaia Emery'ego, który dokonywał istnych cudów w drugiej połowie spotkania broniąc uderzenia swoich rodaków: Bruno Gamy i Nelsona Oliveiry. Ku mojemu zaskoczeniu już w sobotę przebił go nie kto inny jak rewelacyjny w tym sezonie Willy Caballero, zapewniając swoimi paradami zwycięstwo nad Athletkiem, a w niedzielę z niewiele mniej efektywny był Diego Alves. Cieszy kilka nowych twarzy, szczególnie jeśli chodzi o tych którzy zaczynają dopiero przygodę z La Ligą, bądź to po transferze z zza granicy (Piazon, Fernandez), bądź po przebiciu się z drużyn juniorskich (Alberto Moreno). Po pokonaniu niemal w pojedynkę Granady, drugą dziesiątkę nominacji otwiera Leo Messi.

*liczba wyborów do "11" kolejki
Wkrótce nadejdą pewne zmiany. Otrzymałem ciekawą propozycję pisania o La Liga dla powstającego na dniach portalu, mającego stanowić nową jakość w dziedzinie futbolowego żurnalistyki. Nie wiem jeszcze do końca jak wpłynie to funkcjonowanie bloga, którego tworzenie wciąż chciałbym kontynuować. Pewne jest, że artykuły tworzone na potrzeby wspomnianego portalu będą miały inny, przeważnie publicystyczny charakter. Ograniczony czas zapewne zmusi mnie do czynienia blogowych podsumowań bardziej syntetycznymi. Postaram się jednak zrobić tak by nic w ten sposób nie ucierpiało.

środa, 6 lutego 2013

22. kolejka - Atletico może spać spokojnie, bo ma Diego Costę

źródło: http://www.guardian.co.uk
22. kolejka okazała się niezbyt szczęśliwa dla najlepszych. Z drużyn górnej połówki tabeli komplet udało się zdobyć jedynie Atletico Madryt i Realowi Sociedad. Tym pierwszym jednak szło jak po grudzie i tylko instynktowi Diego Costy zawdzięczają zdobycie 3 punktów. Pełna zdobycz jest o tyle istotna, że pozwala na zbliżenie się do lidera z Barcelony i ponowne zwiększenie przewagi nad lokalnym rywalem. Co ciekawe po ostatnich przetasowaniach różnice punktowe w czubie są identyczne jak w Premier League (na dalszych pozycjach walka jest nawet bardziej zacięta), która dla wielu jest symbolem wyrównanego poziomu, a wniosek ten przeciwstawiany jest rzekomej monotonii w La Liga.

Ciekawie jest także na dole. Po fatalnej rundzie jesiennej do życia budzą się powoli takie firmy jak Espanyol, Osasuna czy Bilbao. Ci pierwsi znów zafundowali swoim kibicom prawdziwe partidazo, z którego wyszli zwycięsko. Ci drudzy w "meczu za 6 pkt" ograli sąsiada w tabeli - Celtę Vigo, dzięki czemu przeskoczyli w tabeli galicyjską drużynę. Wreszcie wykazał się Emiliano Armenteros i zamiast znów targnąć się na zdrowie rywali, zajął się strzelaniem. Jego dobry znajomy z Sevilli Javi Varas jeden z jego strzałów przepuścił i w Królestwie Nawarry świętowano sukces. Ich sąsiedzi z San Mames tym razem co prawda tylko zremisowali, ale znakomitą remontadą po przykrym początku spotkania znów zaimponowali i potwierdzili zwyżkę formy.

Nie zwalnia też karuzela trenerska. Po Pellegrino, Pochettino, Oltrze, Anqueli i Michelu pracę stracił także Joaquin Caparros. Zastąpi go dobrze znany kibicom na Iberostar Gregorio Manzano, dla którego będzie to już trzecie podejście do pracy w klubie z Balearów.

PLUSY

"Mamy Diego Costę, więc możemy spać spokojnie!" - tytuł nagłówka nieprzypadkowy. Jako hashtag mignął mi swego czasu na twitterze polskiego serwisu sympatyków Los Colchoneros, utkwił w pamięci i wrócił do świadomości jak bumerang, kiedy Brazylijczyk wykorzystał jedyny w tym spotkaniu błąd Adriana i z najbliższej odległości głową skierował piłkę do siatki. Nie byłem zdziwiony, gdy zobaczyłem to zdanie także następnego dnia na rzeczonym portalu jako nagłówek do podsumowania meczu stołecznej drużyny z Betisem.

Napastnik Atletico to swego rodzaju fenomen. Na czym on polega? Otóż na tym, że choć nie jest pierwszoplanową postacią w lidze, ani nawet w drużynie Cholo Simeone to często jego zachowanie jest przedmiotem dyskusji. I mam tu na myśli "zachowanie" sensu largo. Bo poza nietuzinkowymi umiejętnościami, które często przekładają się na wymierną korzyść dla zespołu (mecz z Rayo, mecze w Lidze Europy, czy ostatnie dwie potyczki w pucharze z Sevillą i w lidze z Betisem), Diego wyróżnia się także grą na granicy ryzyka. By mieć jasność - on nie ryzykuje nic, ale ten który staje mu naprzeciw, ryzykuje w najlepszym wypadku zebraniem kilku siniaków lub niedokończeniem spotkania. I tak w zależności od spotkania pan Costa jest wirtuozem, który zaliczy świetną asystę, wykończy akcję silnym strzałem, by już za tydzień być specem od czarnej roboty i obrzydzić grę rywalom. O tym jak Costa zna się na swoim drugim fachu, przekonał się choćby Damien Perquis, który podczas jednej konfrontacji z napastnikiem Atletico w Copa del Rey nie dograł nawet do końca pierwszej połowy. Wszystko to działa przeważnie w jedną stronę. Faktycznie sponiewieranego Diego za często nie uświadczysz. Tym większy szacunek dla nowego nabytku Sevilli - bramkarza Beto, któremu udało się spacyfikować go już w debiucie na hiszpańskich boiskach

Niektórzy (ci mniej zorientowani) z miejsca przypną mu łatkę boiskowego bandyty. To błąd! Wystarczy spojrzeć jaki on jest w tym wszystkim skuteczny. Nie chodzi tu wcale o stopień uszczerbku na zdrowiu rywali. Wszak cel Brazylijczyka jest taki by swą niezbyt przepisową grą, przeciwnika do podobnych działań sprowokować, a jednocześnie zadbać by takowe były dla sędziego bardziej transparentne niż te kuksańce, które serwuje sam. Efekt? Zgadnijcie, kogo statystycznie najczęściej faulują w La Liga? 

Mecz z Atletico był prawdziwą wizytówką tego zawodnika. Strzelił ważną bramkę, zaliczył brzydki wślizg za który obejrzał żółtą kartkę (i nie zagra z Rayo), ale tym samym wywalczył kilka kolejnych przewinień na sobie w następnych minutach. Najbardziej rozsierdził jednak Antonio Amaye, który nie wytrzymał i splunął w kierunku bohatera moich rozważań. Ma szczęście, że zdarzenia nie zarejestrował arbiter bo byłaby to pewna czerwona kartka (a jako, że nie widział arbiter to sprawy nie rozpatrzy i komisja, gdyż protokół pomeczowy milczy). Oczywiście Costa mógł się dać ponieść emocjom i zrewanżować się adwersarzowi w sposób, który nie umknąłby już uwadze rozjemcy spotkania. Mógł, ale to nie ten typ. Tu rodzi się jego wyjątkowość i tym daje dowód, że jest kimś więcej niż futbolowym zabijaką. Wytrzymał tę niemałą przecież zniewagę, postawił dobro drużyny nad swój pozasportowy interes. Dzięki temu Atletico dograło mecz w "11", on został bohaterem. A Amaya i tak niedługo potem kajał się przed mediami i mówił o złym wzorze dla młodzieży.

I taki jest właśnie ten zawodnik. Sid Lowe wzorem niedzielnej Marci zatytułował poświęcony mu, wtorkowy artykuł na łamach Guardiana "Dr Jekyll and Mr Costa", gdzie poczynił analizę podobną do mojej. Tam znajdziecie więcej przykładów na wyjątkowość tego przypadku. Zapomniałbym dodać - sam jestem wielkim fanem Diego.



Złoty środek od Ernesto Valverde i jego zawodników - wielu zastanawia się jak grać przeciwko Barcelonie ilekroć stają przed tego typu wyzwaniem. Sprawa w teorii wydaje się cholernie skomplikowana - specyfika gry Katalończyków wymaga byś to Ty się do nich dopasował (dopasował, nie znaczy byś grał jak ci zagrają), a nie na odwrót. Ostatnimi czasy można było zauważyć, że piłkarska nauka dorobiła się dwóch metod. Dodajmy, że oba sposoby mają wady.

Pierwszy, niezwykle upadlający to tzw. "parkowanie autobusu". Zalety: dość skuteczny, zwłaszcza gdy trafiasz na nie najlepiej dysponowaną Blaugranę; mało męczący bo wzajemna asekuracja jest wpisana w ten system, a i areał, który obejmuje te zbiorowe działania nie za duży, więc się nie nabiegasz . Wady: mało walorów ofensywnych, stąd ugrać można przeważnie remis (choć historia zna przykłady bardziej szczęśliwych zakończeń). Nie można zapomnieć, że wybierając tę drogę narażasz się także na krucjaty ze strony miłośników futbolu ofensywnego.

Drugi to szaleńcza ofensywa. Zalety: wszelkie możliwe, wygrywa futbol w walce futbolu z futbolem. Czy może być piękniej? Wady: wymaga spełnienia szeregu warunków od challengera niezależnych, a i śmiałkowie muszą zdawać sobie sprawę z zaistniałej szansy i zdecydować się na jej wykorzystanie. Rzadkość.

Przed takim problemem stanął w ten weekend Ernesto Valverde i jego podopieczni. Którą z metod wybrał? Trochę tego i trochę tego. Innymi słowy: złoty środek. Valencia zaczęła ostrożnie, gęsto gromadząc się na własnej połowie, gdy swe ataki konstruowali goście. Z przodu samotnym satelitą był w tym czasie Roberto Soldado. Po 20 minutach, gdy pierwsze zagrożenie minęło, sytuacja zaczęła się zmieniać. Gra Los Ches nabrała płynności, co sprawiło, że jej ciężar przerzucili na połowę Azulgrany. Proces ten postępował, aż w 33 minucie został sfinalizowany trafieniem niechlubnego bohatera przedmeczowych ciekawostek - Evera Banegę. Gra Argentyńczyka w całym spotkaniu była swoistym dementi, wobec doniesień jakoby na jeden z treningów poprzedzających niedzielną potyczkę przyszedł w stanie wskazującym na spożycie (aczkolwiek znając rozgarnięcie życiowe Evera niczego nie wykluczam). 

Chwilę potem na nieszczęście Nietoperzy, jeden z ich zawodników popełnił błąd. Joao Pererira dał się oszukać Pedro Rodriguezowi, w skutek czego sprokurował rzut karny, którego na gola zamienił pewnym strzałem Messi. To zdarzenie nie zdeprymowało gospodarzy. W drugiej połowie to oni byli bliżsi przechylenia szali zwycięstwa na swoją stronę i tylko dobrej dyspozycji Valdesa Blaugrana zawdzięcza, że Canales czy Soldado swoimi strzałami nie przypieczętowali drugiej z rzędu wyjazdowej porażki lidera.

Trener ekipy z Mestalla przygotował taktyczny majstersztyk i miał szczęście, że trafił na znakomity dzień swoich podopiecznych. Z przodu szarpał aż miło Soldado (nawet do przesady co pokazuje starcie z Busquetsem, za które mógł wylecieć), w środku brylował wspomniany wcześniej Banega, w obronie iście akrobatycznymi interwencjami popisywał się Ricardo Costa (aż bolały wszystkie mięśnie jak się na to patrzyło), żwawo skrzydłem podążał w oba kierunki wrócony na swą pozycję Guardado, a ten dobry dzień miał Adel Rami. Ten ostatni zawodnik to w ogóle przypadek szczególny. Sezon ma niespecjalny, ale mimo to, gdy trzeba potrafi wspiąć się na wyżyny. Dowodem jest fakt, że 4 raz melduje się w "11" kolejki. Drużynowo ekipie z Mestalla nie można zarzucić nic. O tym, że nie zgarnęli kompletu zadecydowały jedynie indywidualne zagrania. Chapeau bas.



Granada nie musi wydawać milionów by być największym wygranym okna transferowego i nie musi celnie strzelać by ograć Real - Nolito, Aranda, Buonanotte czy Recio - trzeba przyznać, że całkiem niezłe nazwiska jak na doraźne, zimowe wzmocnienia drużyny walczącej o utrzymanie. Tym bardziej kwartet ten jest imponujący, gdy dowiemy się, że do przekonania całej czwórki do gry w biało-czerwonej koszulce potrzeba było wyłożenia łącznie niespełna 3 milionów euro. Niewiele, a efekty już są porażające.

W ostatnich dniach okna transferowego można było odnieść wrażenie, że Granada zbroi się na Real. Co chwila pojawiały się nowe nazwiska, które miały zasilić zespół z Nuevos Los Carmenes i część z tych doniesień się potwierdziła. Ów wyścig zbrojeń miał sens, bo udało się Los Blancos pokonać. I tu kolejna ciekawostka. Tak jak El Grana nie potrzebowała fortuny by się wzmocnić, tak nie potrzebowała celnego strzału na bramkę by to spotkanie wygrać. Gospodarze zagrali całkiem niezłe spotkanie, ale swoją cegiełkę (a nawet cegłę) dorzucił Real. Najpierw premierowego w karierze gola do własnej bramki wpakował Ronaldo, a potem w banalnych sytuacjach mylili się Callejon i Benzema. Gdzieś w międzyczasie swojaka zaliczyć mógł i Xabi Alonso, który podobnie jak Modric przy mniej wyrozumiałym arbitrze mógł nie dokończyć tego spotkania.

Zwycięstwo tym bardziej istotne, że odniesione już pod wodzą nowego szkoleniowca - Lucasa Alcaraza. Osoba szkoleniowca, która kompletuje zestaw zimowych nabytków była tego wieczora w centrum uwagi. Po meczu zapewniał, że był jedynym, który od początku przekonywał, że zwycięstwo jest możliwe. A przecież "ten jedyny" ("The Only One" jak sam się tytułuje) dowodził drużynę rywala.

I tylko tego Ronaldo w tym wszystkim szkoda. Samobój okazał być się osobliwym prezentem na 28. urodziny, które skrzydłowy mistrza Hiszpanii obchodził we wtorek. A co go spotkało w dzień jego święta, gdy przybył do ojczyzny z okazji zgrupowania reprezentacji? Okrzyki "Messi, Messi...". Ciężkie życie.



Aguirre - coś więcej niż efekt nowej miotły - bez zbędnego rozpisywania. Fakty są takie, że Meksykanin odkąd przejął ekipę z Cornella-El Prat statystyki ma znakomite. Tylko jedna porażka, która wstydu nie przynosi (bo z liderem i na wyjeździe), kilka remisów (w tym jeden w wyjazdowym spotkaniu z Realem) i aż 4 wygrane. To sprawia, że po 22 kolejkach zespół ze stolicy Katalonii już przeskoczył tak chwaloną przeze mnie w pierwszej połowie sezonu Saragossę i po raz pierwszy od początku rozgrywek nie drży o ligowy byt, a w ewentualnej walce o utrzymanie jest na pole position.

W Espanyolu zaryzykowano. Dokonano rewolty, choć nie było pewności, że ta jest konieczna. Odebrano zespół młodemu i chwalonemu Pochettino, który stawiał na zawodników z mniejszym stażem na ligowych boiskach, a powierzono go wiekowemu fachowcowi, który większym zaufaniem obdarza tych zawodników Pericos, którzy znajdują się raczej u schyłku swojej kariery. Rezultat tej pokerowej zagrywki jest doskonale znany wszystkim zainteresowanym. Drużyna, której obecnymi liderami są Sergio Garcia (za poprzedniego szkoleniowca długo w tym sezonie kontuzjowany), Simao Sabrosa (kompletnie z Mauricio skłócony, miał odchodzić) czy Capdevila (wcześniej notorycznie pomijany w ustalaniu "11" na mecz) gra efektywnie, a zarazem efektownie i z optymizmem patrzy w przyszłość.



Barrada wraca z PNA i robi porządek - Marokańczyk miał świetny początek sezonu, kiedy to między innymi przyczynił się do pokonania Królewskich (wtedy, gdy było to jeszcze większą niespodzianką niż teraz). Potem zgasł, popadł w ligową przeciętność, a nawet nieco niżej (zdarzyła się totalnie bezmyślna czerwona kartka). Wystarczyło jednak by Barrada wyjechał na trochę na rodzimy kontynent, by Getafe odzyskało jego najlepszą wersję. W skomplikowanym spotkaniu z Deportivo ten utalentowany zawodnik dzielił i rządził na boisku, a dzięki 2 asystom i wypracowaniu karnego został ojcem zwycięstwa.



MINUSY

Caparros jednak jest człowiekiem i można go zwolnić - stało się! Potrzeba było klęski 0:3 na Estadio Anoeta by swoiste Exegi Monumentum pana Joaquina jednak sforsować. Stało się to w momencie gdy mało kto już w taki przewrót wierzył. Tygodnie mijały, Mallorca mimo sukcesywnego wzmacniania składu, od 6. kolejki przegrywała w najlepsze, a Caparros trwał i zdawał się nie mieć kresu wytrzymałości. Gdzieś po drodze udało się co prawda wyrwać 3 punkty Betisowi z nieocenioną pomocą Undiano Mallenco, ale generalnie w absolutnym skrócie ostatnie miesiące ekipy z Balearów po względem sportowym były pasmem beznadziejności. 

Moc Joaquina długo sprawiała wrażenie nieskończonej, a on pozwalał sobie na coraz więcej, czego dowodem jest absurdalny jak dla mnie pomysł sprowadzenia do ligi piłkarskich wirtuozów, szkockiego drwala Alana Huttona. Wreszcie jednak się udało. Piłkarze zrobili przy tym coś co u nas można nazwać "graniem na zwolnienie", bo jak inaczej można nazwać sytuację, w której reżyser gry i najbardziej kreatywny zawodnik - Javi Marquez, łapie w pierwszej połowie dwie głupie żółte kartki w przeciągu 3 minut. Sociedad nie mógł nie skorzystać z okazji by w drugiej połowie spuścić srogie lanie wybitnie bezbronnemu outsiderowi La Liga.

Samego Joaquina trochę jednak szkoda. Nie dlatego, że nie zasłużył, ale dlatego, że to jedna z bardziej barwnych postaci na ławkach trenerskich w La Liga. Z drugiej strony, znając jego marketingowy zmysł i medialne wyczucie, znajdzie nowego pracodawcę jeszcze w tym sezonie, niewykluczone, że w Hiszpanii.



Czerwona kartka dla Rakiticia, czyli nie wszystko można zmienić - od kiedy Seville objął Unai Emery wyraźnie widać, że Negredo, Navasowi i spółce od razu bardziej się chcę. Drużyna wygrywa, a styl tych zwycięstw przywodzi na myśl zaangażowanie z początków sezonu, kiedy to kolektyw z Ramon Sanchez Pizjuan waczył jak równy z równym w konfrontacjach z najlepszymi.

Baskijski szkoleniowiec śmiało postawił na Kondogbię, a ten odpłaca mu się grą, który doceniają wszyscy specjaliści od La Liga. Negredo pod wodzą Unaia strzela bramkę za bramką. Ale największego kopa zmiana szkoleniowca dała Ivanowi Rakiticiowi. Od kiedy do klubu zawitał nowy trener Chorwat w każdym ligowym spotkaniu asystuje lub trafia do siatki. Już wydawało się, że ponownie można na nim z pełnym zaufaniem oprzeć grę drużyny, gdy w końcówce meczu z Rayo złapał w ciągu minuty dwie żółte kartki, eliminując się tym samym z końcówki zaciętego boju z rewelacją rozgrywek, ale przede wszystkim z kolejnej niezwykle ważnej i prestiżowej potyczki - z madryckim Realem - w następny weekend. 

Emery zrobił już wiele dobrego. W lidze zdobył 7 na 9 punktów i uzyskał względnie korzystny rezultat przed rewanżem w półfinale Pucharu Króla. Wciąż jednak w mentalności piłkarzy tkwi pewna aberracja, która nakazuje im postępować wbrew wszelkiej logice. Wykorzenienie tego zjawiska może opiekunowi Sevillistas zając czas do końca rozgrywek. Ciężko będzie jednocześnie osiągać sukcesy, na które wciąż jest szansa.



"11" kolejki.

Tym razem nominacje był stosunkowo klarowne, a pominiętych jest niewielu. Szczęścia nie mieli Mikel Rico, Guardado, Rukavina czy Ricardo Costa, którzy też zaimponowali w tej serii gier. Cieszy, spore zróżnicowanie pod względem klubowym. To dowód na to, że miniona kolejka nie miała słabych punktów.

*liczba wyborów do "11" kolejki


wtorek, 5 lutego 2013

"11" 21. kolejki - piękne pożegnanie Monreala.

Nadrabiam zaległości spowodowane sesją. Spisywanie moich refleksji z takiej perspektywy czasu mijałoby się z celem i byłoby zapewne w kilku miejscach mocno nieaktualne (cała Hiszpania - jesteś czegoś pewien, swymi wnioskami dzielisz się ze światem, a w następnej kolejce okazuje się, że zupełnie nie masz racji). W związku z tym ograniczam się do "11" kolejki. 

A w niej, po raz pierwszy i z pewnością ostatni - Nacho Monreal. Lewy obrońca Malagi nie mógł do tej pory zanotować tego sezonu do udanych. Przyczyną nie była słaba forma, a chroniczne problemy z plecami. Powodowany bólem zawodnik musiał trafić pod opiekę specjalistów z Monachium by wygrać walkę z dolegliwością. Po powrocie z mozołem pracował nad tym by odbudować dobrą dyspozycję. Wychowankowi Osasuny udało się osiągnąć cel właśnie przed tygodniem. Znakomita asysta do Isco, a później gol na 3:1. Wszystko to z rozmysłem, precyzją, bez nadużywania siły - cały Nacho, wtedy gdy jest w formie. Zawodnik wciąż znajdujący się w planach Del Bosque jako alternatywa dla Jordiego Alby niemal w pojedynkę wygrał dla swej drużyny konfrontację na Iberostar. Gdy wydawało się, że w zbliżających się meczach 1/8 finału LM Pellegrini będzie miał z "odzyskanego" zawodnika wiele pożytku, tego w ostatnim dniu okna transferowego podwędził mu Arsenal. 

Szkoda, że La Liga traci kolejnego klasowego zawodnika, tylko dlatego, że biznes piłkarski na Wyspach lepiej (i równomierniej!) się kręci. Sam Monreal odchodzi jednak z czystym sumieniem - pożegnał się w najlepszy możliwy sposób. Natomiast w kontekście Malagi, ten transfer to ewidentny sygnał, że pieniądze w klubie wciąż są potrzebne i samo zastosowanie nowych standardów polityki finansowej nie wystarczy by wyjść na prostą. Sprzedaż obrońcy to nie taki desperacki krok jak transakcja Cazorli (cena w przypadku Nacho jest uczciwa), ale jest niespodzianką. Sam Pellegrini twierdził niedawno, że nie są zmuszeni do uszczuplenia kadry przed kluczowymi spotkaniami. Tymczasem na finiszu transferowej burzy z klubu odeszli Monreal i Buonanotte, a na wypożyczenie powędrowali Recio czy Juanmi.

*liczba wyborów do "11" kolejki

wtorek, 22 stycznia 2013

20. kolejka - Na Anoeta bez zmian

źródło: marca.com
Pierwsza kolejka rundy rewanżowej w Hiszpanii to zdecydowany znak, że kończą się żarty, a dla większości ekip rozpoczyna się prawdziwa rywalizacja o wysoką stawkę. Gotowość do walki zasygnalizowały Real i Atletico, po cichu liczący jeszcze na kryzys Barcelony i realne włączenie się do walki o tytuł. Pierwsze potknięcie Dumy Katalonii oba stołeczne kluby bezwzględnie wykorzystały, nadrabiając do lidera po trzy oczka.

Nieco dalej w tabeli, drzemkę klubów zainteresowanych walką o europejskie puchary (Malaga, Betis, Valencia, Levante, Rayo) wykorzystały drużyny Realu Sociedad i Realu Valladolid, którym dzięki zwycięstwom, znów udało się złapać kontakt ze wspomnianą grupą.

Prawdziwa walka to jednak rywalizacja o byt w La Liga. Właśnie tu działo się w ostatni weekend najwięcej. Granada ograła rewelacyjne (choć mocno osłabione) Rayo, a Celta Vigo urwała punkt Maladze. Najważniejsze były jednak tzw. "mecze za 6 punktów" czyli starcia między sąsiadami z ligowych nizin. Pojedynki Espanyolu z Mallorcą oraz Osasuny z Deportivo dostarczyły niespodziewanie dużo emocji i obfitowały w gole. Jeśli ktoś jeszcze twierdzi, że La Liga jest nudna, to chyba nie śledzi wydarzeń z hiszpańskich boisk zbyt uważnie.

PLUSY

Zmysł transferowy działaczy Granady CF - klub z Andaluzji to jedna z nielicznych drużyn w La Liga, która regularnie wykazuje się aktywnością na rynku transferowym. Rzecz jasna transakcje przeprowadzane przez klub należący do właściciela Udinese, włoskiego biznesmena Giampaolo Pozzo nie szokują sumami odstępnego, a na Nuevos Los Carmenes nie trafiają głośne nazwiska. Przeważnie nie są to jednak ludzie kompletnie przypadkowi. Także styczniowego okienka transferowego, ludzie odpowiedzialni za transfery w El Grana nie spędzają bezczynnie. 

Andaluzyjskiej drużynie udało się zakontraktować Recio z Malagi. Młody zawodnik przyszedł z ekipy lokalnego rywala na zasadzie wypożyczenia. Manuel Pellegrini pozbył się pomocnika bez żalu, tym bardziej, że na jego miejsce przybył z londyńskiej Chelsea utalentowany Brazylijczyk Lucas Piazon, komplementowany przez liczne porównania do Kaki (tego z Milanu, nie tego z Realu). Dla Recio miała to być doskonała okazja do wyprowadzenia z błędu chilijskiego szkoleniowca, dla Granady - nowa opcja w środku pola.

Już w tym tygodniu przyklepano natomiast definitywny transfer Carlosa Arandy. Były zawodnik Realu Saragossa od dawna dawał do zrozumienia, że na La Romareda nie czuje się komfortowo. Od czasu, gdy rządy w stolicy Aragonii objął Manolo Jimenez pewniakiem na szpicy jest Helder Postiga, a pozostałe ofensywne pozycje obstawione są zwykle przez Katalończyków - Paco Montanesa i Victora Rodrigueza. Rozgoryczony tą sytuacją zawodnik wraz z początkiem stycznia rozpoczął poszukiwania nowego pracodawcy. Zgłosiła się Granada i obie strony są chyba zadowolone.

Na 10 minut przed końcem nerwowego spotkania przeciwko Rayo to właśnie nowe wzmocnienia zrobiły różnicę. Spokój zachował Aranda i znajdując się w polu karnym, miast na siłę szukać strzału, przytomnie wycofał do tyłu. Tam był Recio, który oddał mierzony, strzał po ziemi koło słupka i było już jasne, że niezwykle ważne 3 punkty zostają na Nuevos Los Carmenes.


 
Anoeta pozostaje zaczarowane - Wyjątkowy obiekt. I nie dlatego, że mamy tu bieżnię, co w istocie jest pewną osobliwością wśród pierwszoligowych hiszpańskich boisk. To jedyny stadion w lidze, który do soboty mógł się pochwalić tym, że Lionel Messi zapomina na jego murawie jak strzelać gole. Co więcej, nie sam Messi gubi się przekraczając granice miasta San Sebastian.  Jego ze wszech miar utalentowani koledzy, także przeżywają chwile zaćmienia, a co sezon scenariusz jest niemal ten sam. Ale po kolei.

Sezon 2010/2011 - Niemal pewna już tytułu Barcelona przyjeżdża na Anoeta, wystawia nieco mniej eksportową "11" z Thiago czy Fontasem, ale przez długi czas nie ma to wpływu na rezultat. Barcelona prowadzi po golu Thiago 1:0. W końcówce zaczynają się dziać rzeczy dziwne. Najpierw gola strzela Ifran, potem karny, którego na gola zamienia Xabi Prieto. Porażka późniejszego mistrza i bądź co bądź niespodzianka.

Sezon 2011/2012 - Po rozjechaniu w pierwszej kolejce Villarreal, ogranie drużyny z San Sebastian wydawało się być formalnością. Co prawda na ławce od początku zasiadł Messi, ale z początku wydawało się to nie mieć żadnego znaczenia. Xavi i Fabregas w 2 minuty wyprodukowali dwa gole i mało kto w 15 minucie łudził się, że drużyna gospodarzy wstanie z kolan. Tymczasem w drugiej połowie miejsce miała rzecz dokładnie odwrotna. Najpierw Agirretxe, minutę później Griezmann i szokujące 2:2. A Barcelona w końcówce była zdezorientowana do tego stopnia, że David Villa bliski był zanotowania trafienia samobójczego z własnej połowy, natomiast Leo Messi fatalną symulką próbował wymusić podyktowanie rzutu karnego.

W tych dwóch wypadkach cuda jakie działy się na stadionie Realu można było tłumaczyć początkiem lub końcem rozgrywek, eksperymentami w składzie. Nikt nie wierzył, że kontynuacja tej niechlubnej passy będzie możliwa w momencie, gdy liderzy ligi są tak rozpędzeni, a Tito Vilanova wystawia w zasadzie once de gala. Co więcej sam Messi potrzebował 7 minut by swoją zmorę pokonać i wreszcie ustrzelić gola na 1:0. Potem mieliśmy jeszcze trafienie Pedro, po akcji-majstersztyku w wykonaniu Azulgrany. W międzyczasie odnotować trzeba dwa trafienia w słupek po strzałach zdobywców obu goli i wydawało się, że Sociedad dostanie lanie za wszelkie niepowodzenia. 

Ale magia Anoeta znów zadziałała. Najpierw Dani Alves odpuścił krycie i pozwolił Gonzalo Castro na zdobycie bramki kontaktowej. To jeszcze żadna nowość. Potem jednak kompletną bezmyślnością popisał się Pique, łapiąc dwie głupie żółte kartki. Dziurę po stoperze Vilanova chciał łatać Javierem Mascherano, ale więcej to przyniosło kłopotu niż pożytku, bo Argentyńczyk już trzeci raz w tej temporadzie skierował piłkę do własnej bramki. Montanier szedł za ciosem. Wstawił Ifrana i Agirretxe, którzy skutecznością nie grzeszą, ale wiedzą co to znaczy pokonać golkipera Blaugrany. I to był strzał w "10" Świetne dogranie w pole karne od Carlosa Martineza zaatakował odważnie Agirretxe i sensacja stała się faktem.

Zgłupiał solidny ostatnio Pique. Wraz z jego zejściem z boiska zagubił się gdzieś Leo Messi. Xavi nie umiał uspokoić gry drużyny tak jak zrobił to w szalonym meczu z Deportivo. Błyszczący ostatnio Busquets notował stratę za stratą, niektóre z nich okraszając nierozsądnymi faulami. Jedynym, który zdawał się utrzymywać poziom przez cały mecz był Iniesta, ale raz, że samemu nic nie mógł zdziałać, a dwa że w pewnym momencie był bliski podzielenia losu Pique, co byłoby już chyba totalną sensacją. Jednocześnie nie można zapomnieć o udziale zawodników Sociedad w całym tym przewrocie. Mimo kolejnego słabego początku, jeszcze raz wyczuli swą szansę i ją wykorzystali. Tym razem było to bezdyskusyjnie spektakularne zwycięstwo.


 
Atletico Madryt sięga po kolejną broń - wychowanków - nikt nie zliczy jak wiele mówi się w kontekście FC Barcelony o dobrodziejstwach jakie niesie za sobą ich idea stawiania na piłkarzy, będących produktami ich szkółki. Druga drużyna katalońskiego kolosa od kilku lat z powodzeniem występuje na zapleczu Primera Division i gdyby nie regulaminowy zakaz być może toczyłaby walkę o awans do hiszpańskiej elity. Od tego sezonu na tym szczeblu rozgrywek pojedynkuje się także młodzież drugiego potentata La Liga - madryckiego Realu, a kilku zawodników z kadry Castilli, wobec problemów personalnych z jakimi zmaga się Mourinho, miało już okazję poczuć klimat pierwszego zespołu.

Jako, że Los Colchoneros, swą postawą w obecnej temporadzie zgłaszają wyraźny akces do ścisłej czołówki, muszą dysponować podobnymi argumentami. I zdolna młodzież nie jest tu wyjątkiem co w sposób dobitny ukazała nam niedzielna potyczka Rojiblancos z Levante. 3 punkty drużynie z Vicente Calderon zapewnili właśnie canteranos.

Najpierw błysnął absolutny żółtodziób - Javier Manquillo, dla którego był to nie tylko debiut w wyjściowej "11", ale w ogóle dopiero drugi występ w La Liga w karierze. Reprezentant hiszpańskich młodzieżówek zdawał się nie odczuwać jednak żadnej tremy. Raz po raz startował po prawej stronie, dając partnerom z drużyny alternatywę w ataku. Mimo 18-lat, prawy obrońca wykazywał się niezwykłym wyczuciem w oskrzydlaniu akcji. Przy jednej z takich prób pięknym podaniem uruchomił go Tiago. Młody zawodnik podręcznikowo zgrał do środka, gdzie całą akcje skutecznie wykończył Adrian, obijając jeszcze piłkę o rozpaczliwie interweniującego Navarro.

Po przerwie miejscowa publiczność zadrżała, gdy urazu doznał Falcao (drobna dolegliwość mięśniowa, która według ostatnich badań nie wyłączy go z gry na zbyt długo). Po chwili nikt o tej chwili trwogi już nie pamiętał. Wprowadzony w miejsce El Tigre Diego Costa rozklepał piłkę z Koke, po czym ten drugi popisał się strzałem-marzenie. Jeszcze jeden błysk kolejnego wychowanka, w tym wypadku zawodnika otrzaskanego już w La Liga.

Z takim zapleczem Los Colchoneros mogą zadomowić się w ścisłej czołówce na lata, a warunkiem koniecznym do utrzymania tego stanu rzeczy nie muszą być wielomilionowe transakcje. Tylko czekać, aż wypali kolejny prawdziwy diament - Oliver Torres.


  
MINUSY
 
Wietrzne Colliseum Alfonso Perez - pojedynek na przedmieściach Madrytu zapowiadał się całkiem ciekawie, a to z uwagi na fakt, że miał być to ligowy debiut wracającego do La Liga po nieudanym epizodzie w Rosji - Unaia Emery'ego, nowego szkoleniowca Sevilli. Smaczku dodawał fakt, że w szeregach gospodarzy od pierwszych minut zagrać miał wychowanek poprzedniego pracodawcy Baska na rynku hiszpańskim, niejaki Paco Alcacer, który za jego rządów nie dostał szansy na przebicie się do pierwszej drużyny Valencii. 

Niestety na atrakcyjność spotkania wpływ miała potężna wichura jaka rozpętała się tego wieczora na madryckich suburbiach. Zaczęło się nieźle. Rakitic obsłużył nietuzinkowym podaniem piętą Reyesa, a wychowanek klubu z Ramon Sanchez Pizjuan zdobył pierwszego gola od pamiętnych derbów z Betisem. I w tym momencie kontrolę nad spotkaniem przejęły zjawiska atmosferyczne, które w dużym stopniu pomogły drużynie Azulones zremisować ten mecz. To właśnie podmuchy wiatru sprawiły, że uderzona przez Adriana Colunge piłka zmyliła Palopa i wpadła do siatki. Gol tyleż efektowny w czasie rzeczywistym, co kuriozalny po prześledzeniu powtórek. Był to niestety koniec prawdziwych emocji w tym spotkaniu. Potem mieliśmy już tylko beznadziejną walkę obu stron z wiatrem. Jednym i drugim dostosowanie się do warunków sprawiało trudności, a portero gospodarzy - Moya - nie zdołał zrozumieć prawideł przyrody do końca spotkania. W takim układzie zdobywanie goli było zadaniem niewykonalnym. Na prawdziwe efekty pracy Unaia jeszcze poczekamy.


 
Trup ściele się gęsto na Estadio Jose Zorilla - pierwsza połowa, niedzielnego spotkania na Estadio Jose Zorilla zebrała żniwo w postaci aż trzech kontuzji. Ta niezwykle rzadko spotykana sytuacja bez wątpienia miała ujemny wpływ na jakość widowiska rozgrywanego w Valladolid, bo urazy dotykały zawodników kluczowych dla obu jedenastek. Pierwszym, któremu organizm odmówił posłuszeństwa był Patrick Ebert. Pech nie opuszcza tego błyskotliwego skrzydłowego. Po kontuzji ręki i dopiero co  wyleczonej dolegliwości mięśniowej, teraz znów był zmuszony opuścić murawę przed czasem z grymasem bólu na twarzy. Na szczęście dla miejscowych do czasu zejścia z boiska udało mu się zrobić trochę dobrego. To po jego dośrodkowaniu Oscar zgrał do Javiego Guerry, a ten wyprowadził gospodarzy na prowadzenie.


Choć utrata Niemca była poważnym osłabieniem dla Pucela, było to nic w porównaniu ze stratami po drugiej stronie. Najpierw okazało się, że niezdolny do kontynuowania gry jest lider środka pola - Apono, a po chwili swego przywódcę straciła linia defensywna - boisko opuścić musiał Loovens. Obaj doznali urazów mięśniowych i nie zagrają przynajmniej przez 3 tygodnie. Jakby tego było mało po spotkaniu na zdrowie narzekali także Pinter i Edu Oriol, ale badania wykazały, że nie czeka ich przerwa w grze, dzięki czemu Jimenez nie ma kadry na kolejne spotkania w totalnej rozsypce. Po  udanym roku 2012, który wobec obecnych standardów klubu z La Romareda był rokiem magicznym, pierwszy miesiąc nowego jest upadkiem z dużej wysokości. Los Blanquillos przegrali wszystkie noworoczne pojedynki i to ostatni dzwonek dla nich na odwrócenie niekorzystnej sytuacji, bo konkurencja nie śpi.



Jak nie grać w obronie czyli manita w 45 minut - chwilę zastanawiałem się nad tym czy nawiązać do tego spotkania w plusach, docenić przełamanie Królewskich i wyrazić podziw dla ich gry, czy wspomnieć o katastrofie jaka stała się udziałem linii defensywnej klubu z Mestalla. Ostatecznie uznałem, że dostatecznym wyrazem uznania dla gry Los Blancos, będą stosowne wybory do "11" kolejki. Zresztą liczby spotkania, a przede wszystkim pierwszych trzech kwadransów, mówią same za siebie. Na murawę stadionu Valencii wjechał walec i na szczęście dla miejscowych, ów maszyna okazywała momentami miłosierdzie.

Nie ulega jednak wątpliwości, że swoboda z jaką gracze gości poruszali się po boisku była w dużej mierze produktem nieudolności zawodników Los Ches. Jedynym tłumaczeniem nie może być z pewnością eksperymentalne zestawienie boków obrony. Guardado na lewej obronie biega już od ładnych kilku spotkań, a ostatnio robił to z coraz większym powodzeniem. Ricardo Costa nie zapewniał takich walorów w grze z przodu jak Joao Pereira, ale wydawał się solidniejszą opcją od Barragana z uwagi na odpowiedzialną grę w obronie. Przy optymalnej dyspozycji wszystkich składowych części obrony to mogło się udać.

Ale tego wieczora defensorzy miejscowych poruszali się jak dzieci we mgle: bezmyślnie podążając na ślepo za zwodami Ronaldo czy Di Marii, wracając bez ładu i składu na własną połowę przy kontrach rywala, zastygając w bezruchu, gdy kluczowe podania serwował Ozil. Po prostu zerowa organizacja. Ktoś nie znający realiów hiszpańskiej piłki, czy w ogóle nie obcujący z tym sportem na co dzień, mógłby pomyśleć, że to pojedynek niedoścignionych mistrzów tej dyscypliny z kompletnymi amatorami.

Żal było patrzeć na tak sponiewieraną drużynę Nietoperzy. Tym smutniejsze jest to, że tak dotkliwa porażka przyszła w momencie, gdy Valencia zdawała się wychodzić na prostą. Rosnącą formę potwierdzała seria ligowych zwycięstw i dobry, choć pechowy w ostatecznym rozrachunku pojedynek Pucharu Króla na Santiago Bernabeu. Co prawda w drugiej połowie podopieczni Valverde opanowali sytuację na boisku i byli bliscy honorowego trafienia, ale czy był to koniec zaćmienia i przebudzenie ekipy z Mestalla czy oszczędzanie sił przez Królewskich dowiemy się dopiero w środę.


Valencia 0 Real Madrid 5 przez acosart

"11" kolejki 

Tradycyjnie na wyróżnienie zasłużyło kilku więcej zawodników niż byłem w stanie zmieścić do tego składu. Wśród nich można by wymienić Koke, Andera Herrere, Lolo, Giovani Dos Santos, Carlos Martinez, Varane czy Roberto. Przegrali jednak oni minimalnie w moich oczach rywalizację z wybranymi przeze mnie graczami. 

*liczba wyborów do "11" kolejki
 

wtorek, 15 stycznia 2013

19. kolejka - Patrick Ebert Show i inne

http://tikitaka.ro
Druga noworoczna kolejka w dużej mierze nie pokazała nam nic, czego już byśmy w tym sezonie nie widzieli. Zabójczo skuteczna Barcelona, męczący się Real, konsekwentne Atletico, nieudolna Osasuna, ekscytujący Betis (z tym urozmaiceniem, że bez Benata i Salvy Sevilli), Getafe i Sociedad zaskakująco gubiące punkty na własnych stadionach. Wszystko to przyprawione kilkoma kontrowersjami sędziowskimi.

Nie obyło się jednak bez kilku fajerwerków, o których mowa poniżej. Na uwagę zasługuje też kolejna wygrana Rayo i fakt, że drużyna najlepiej ubranego obecnie szkoleniowca w La Liga zajmuje miejsce premiowane grą w europejskich pucharach. Nie można rónież przejść obojętnie obok trzeciej kolejnej wygranej Valencii, która pozwala kończyć drużynie Valverde pierwszą rundę z identycznym bilansem jak lokalny rywal z Ciutat de Valencia. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, takiej passy kibice Nietoperzy doświadczają w tych rozgrywkach dopiero po raz pierwszy.

PLUSY

Powrót dwóch króli - w poprzedniej kolejce w Realu Valladolid zabrakło kwartetu świadczącego o sile ekipy z  Estadio José Zorila i w konfrontacji z Celtą gracze Pucela prezentowali się jak drużyna na poziomie Segunda. Mowa tu o absencji Patricka Eberta, Oscara Gonzaleza, Victora Pereza i Manucho, którzy jak przed tym meczem wyliczono wyprodukowali 83% goli dla Pucela. Gdy okazało się przed sobotnim spotkaniem z Mallorką, że tym razem obejrzymy najlepszego strzelca drużyny i prawdziwego człowieka-orkiestrę jakim jest niemiecki skrzydłowy, to pewne było, że będziemy świadkami potężnego skoku jakościowego po stronie gospodarzy.

I tak też było, a prawdziwy show przygotował na to popołudnie były zawodnik Herthy Berlin. Pauzujący od spotkania z Realem zawodnik już po 21 minutach sprawił, że stadion eksplodował. Akcja lewą stroną, zejście do środka i oddany jakby od niechcenia, potężny strzał, szybujący zdecydowanie poza zasięgiem Dudu Aouate w stronę bramki. Kibice od razu przypomnieli sobie czego im brakowało w spotkaniach z Barceloną czy Celtą.

Na ten cios przyjezdnym, uskrzydlonym po zatrzymaniu wicelidera, udało się jednak wyprowadzić kontrę. I była to kontra w ich ulubionym stylu. Arizmendi pognał prawą flanką, dośrodkował, a w polu karnym z najbliższej odległości piłkę do siatki wbił głową Victor Casadesus. Po tym golu, podopieczni (paradującego tym razem dla odmiany w dresie) Joaquina Caparrosa przejęli inicjatywę. Ich nieznaczna przewaga utrzymywała się także w drugiej połowie, jednak nie udało się jej w żaden sposób udokumentować.

I kiedy wydawało się, że mecz zakończy się podziałem punktów Patrcik Ebert znów doszedł do głosu. Miękka wrzutka w pole karne, wprost na nogę Oscara Gonzaleza, który precyzyjnym uderzeniem lokuję ją tuż przy słupku. Gracze z Balearów jeszcze ruszyli do rozpaczliwych ataków, ale Pucela zachowali spokój i skarcili rywala. Kontra, piłka do Eberta, ten wbiega w pole karne, niemal w miejscu kładzie na ziemi obrońcę, potem bramkarza i na pełnym luzie ustala wynik. Występ kolejki. I pamiętajmy, że ten gość trafił tu za friko.


 
Odzyskany Diego Buonanotte - jedyna dobra informacja dla andaluzyjskiej drużyny po starciu z Barceloną. Zawodnik, który cierpiał z uwagi na brak zaufania ze strony Mauricio Pellegriniego i według doniesień sprzed kilkunastu dni był już jedną nogą we włoskim Palermo, nagle odpalił z formą i wszystko wskazuje na to, że nie będzie to radosne pożegnanie z Malagą, a raczej zapewnienie sobie dłuższego pobytu na Costa del Sol.

Wszystko zaczęło się od spotkania z Granadą. Filigranowy zawodnik (przy którym nawet barcelońskie mikrusy wyglądały na postawnych mężczyzn), tradycyjnie pojawił się wtedy na boisku na kilka ostatnich minut i posyłając świetne podanie do Roque Santa Cruza pokazał, że zasługuje na to by być uwzględnionym w planach chilijskiego szkoleniowca na kolejne mecze. Prawdziwą eksplozję dobrej dyspozycji oglądamy jednak dopiero teraz. Najpierw dwa arcyważne gole, w nadspodziewanie trudnym rewanżowym boju z Eibar w Pucharze Króla. Teraz, honorowe trafienie w przegranym starciu z Barceloną. Krzywdzące byłoby stwierdzenie, że było to słabe spotkanie Boquerones, a jednak ciężko dopatrzeć się kogoś w ekipie gospodarzy, kto zrobił w tym spotkaniu więcej od Argentyńczyka. W pół godziny zdobył gola i zdołał napsuć krwi, nawet rewelacyjnemu tego dnia Busquetsowi.

Buonanotte wysyła sygnały szkoleniowcowi na boisku, ale i poza nim, werbalizując swoje roszczenia na konferencjach prasowych. Już po spotkaniu z Eibar przyznał, że marginalna rola jaką odgrywa w zespole nie zachwyca go i jest przekonany, że zawodnicy tacy jak Seba Fernandez czy on zasługują na regularne szanse. Nie jest pozbawiony argumentów, by wspomnieć chociażby wyjazdowy bój Malagi z Zenitem, w którym to właśnie ta dwójka zapewniła Andaluzyjczykom pierwsze miejsce w tabeli. Jest to jednocześnie wielki sprawdzian dla chilijskiego opiekuna drużyny. Czy doceni wartościowych zawodników, których z początku zostawił na uboczu czy będzie się kurczowo trzymał 13-14 zawodników, na których stawia od pierwszych spotkań. Warto żeby miał przy tym na uwadze jak taki sposób prowadzenia drużyny mści się aktualnie na innym, świetnym fachowcu - Marcelo Bielsy...


 
Egzekutor Siqueira - brazylijski, boczny defensor to postać absolutnie czołowa w drużynie Anqueli i obok uwielbianego przez kibiców Daniego Beniteza największa gwiazda kolektywu z Nuevos Los Carmenes. Po ubiegłorocznym sezonie nie bez przyczyny był nieśmiało łączony z Barceloną i nieco konkretniej z nie  mniej wielką Valencią. Ostatecznie został w drużynie z Andaluzji i ponownie daje jej dużo jakości. W poniedziałek przyczynił się do tego by Granada ugrała remis na Coliseum Alfonso Perez, choć z przebiegu spotkania wydawało się, że wynik taki nie miał prawa paść.

Tego wieczoru Getafe było drużyną wyraźnie przeważającą. Świetne spotkanie rozgrywał przede wszystkim wracający do łask trenera Adrian Colunga, który skorzystał na wyjeździe Barrady na Puchar Narodów Afryki. To właśnie jego dwa podania przyniosły gole ekipie Azulones. Gospodarze mieli jeszcze kilka dogodnych okazji, ale brakowało szczęścia, precyzji i wprawnego oka arbitra, który dostrzegł spalonego przy trafieniu Alvaro Vazqueza, mimo że młody Hiszpan zdobył gola prawidłowo.

Jednocześnie wzrok rozjemcy spotkania nie szwankował, gdy trzeba było dyktować rzuty karne za zagrania ręką Rafy czy Abrahama. W obu sytuacjach można było mieć wątpliwości co do zasadności rozstrzygnięć arbitrów. Rozterek nie miał jednak Álvarez Izquierdo i nie miał ich sam Siqueira pewnie egzekwując obie jedenastki. To jak ważny jest każdy punkt zdobyty przez Granadę pokazuje końcowa tabela poprzednich rozgrywek. Gole te miały również znaczenie tu i teraz. Granada wyślizgnęła się ze strefy spadkowej kosztem Mallorki. A Siqueira według ostatnich doniesień jest mocno pożądany przez działaczy z Vicente Calderon.


 
Valencia zatrudnia Unaia Emery'ego - nie ma jednak mowy o powrocie Baska na ławkę trenerską Los Ches. Drużyna Nietoperzy zatrudniła, zwolnionego ze Spartaka Moskwa szkoleniowca jedynie pośrednio, pewnie ogrywając na Mestalla nowego pracodawcę Unaia - Seville. Porażka ta przelała czarę goryczy i wyczerpała cierpliwość Del Nido, który zwolnił pewnego siebie Michela. Była gwiazda Realu Madryt ma teraz sporo czasu na to by śnić o pracy w klubie, w którym święcił sukcesy jako piłkarz. Nowej oferty pracy, urodzony w Madrycie szkoleniowiec, prędko pewnie nie dostanie. Na obronę wyrzuconego z Ramon Sanchez Pizjuan fachowca trzeba jednak przywołać znakomity mecz z Los Blancos i to, że był niezwykle bliski skopiowania tego sukcesu w meczu z Blaugraną. Po porażce w ostatnich minutach tamtego spotkania koncepcja Michela jednak zupełnie się posypała, a drużynę udało mu się odbudować już tylko raz - na derbowe spotkanie z Betisem.

Jak poradzi sobie Emery - tego nie wiadomo. Można jedynie gdybać. Ja zaryzykuje stwierdzenie, że Sevilla to dobre tworzywo do pracy dla Baska: duży potencjał na skrzydłach, do tego kilku młodych zawodników, którzy wymagają pracy, ale mają zadatki na to by stać się gwiazdami. Te rzeczy umie wykorzystać nowy szkoleniowiec ekipy ze stolicy Andaluzji. Dużo jednak będzie zależało od tego jakim potencjałem ludzkim będzie dysponował 1 lutego.


 
MINUSY

Wątpliwy popis Realu  - 0:0 z ostatnią drużyną w tabeli z 1 celnym strzałem na bramkę oddanym w 93. minucie spotkania, 58% celności podań (dokładnie tyle ile u rywala). To nie tylko nie są liczby, które ciężko pogodzić z mistrzem kraju. Taka gra nie przystoi żadnej z drużyn w La Liga. Nie przesadzę stwierdzając, że Osasuna była w tym spotkaniu bliżej (choć również bardzo daleko) wygranej od Realu (choć wątpliwości może nasuwać to, że Callejon jednak trafił do siatki po minimalnym spalonym).

Usprawiedliwień może być wiele: brak czołowych graczy, ulewa w czasie meczu czy brak motywacji do tego by przemęczać się jeszcze w ogóle w lidze. To gorsze lub lepsze wymówki. Posłużyć się nimi bez wstydu mógłb jednak może Piotr Ćwielong, a nie zawodnicy, tworzący, mimo pewnych braków, absolutnie topowy i drogi kolektyw. Można się zgodzić z tym, że Realowi w tym sezonie idzie jak pod górkę (mając na uwadze, że sami są przyczyną niektórych problemów), ale to nie wyłącza zachowania minimum przyzwoitości.

Bardziej od kolejnego kiepskiego występu, w tym i tak nieudanym dla Królewskich sezonie ligowym boli inna rzecz. Zawodnicy Los Blancos muszą znać swoją markę, wiedzieć, że ich poczynania śledzi większe grono niż choćby starania takiego Realu Valladolid (i piszę to z pełnym szacunkiem dla Pucela, których losy osobiście śledzę nie mniej skrupulatnie, ale wiemy jak jest) i oprócz grania na chwałę całego Madridismo, grają na chwałę całej La Liga, której takim występem do spółki z Osasuną wystawiają kiepską wizytówkę i nie przysparzają nowych sympatyków.

Kolejne osiągnięcia panów z gwizdkiem. Tym razem ofiarą Lwy z Bilbao - nie lubię pisać o błędach arbitrów, ale w Hiszpanii ciężko zupełnie porzucić ten temat. Więc piszę o błędach rażących i takich, które mają wpływ na końcowy rezultat. Obie te przesłanki zostały spełnione na San Mames w piątkowy wieczór. O ile na prowadzenie piłkarze z Vallecas wyszli w pełni przepisowo, a znów błysnął Lass Bangoura, o tyle gol na 2:0 to wielka pomyłka arbitra. Chori Dominguez faulowany był przez wprowadzonego chwilę wcześniej Gurpegiego ewidentnie, ale równie jasne jest to, że miało to miejsce przed polem karnym. Jasne dla kibiców na stadionie, widzów, ale nie dla głównego arbitra, inspirowanego opinią liniowego. Piti był bezlitosny. W końcówce ładną bramkę honorową strzelił Mikel San Jose i w związku z tym można mieć wątpliwości czy końcowy wynik jest uczciwy.


 
"11" kolejki 

Tradycyjnie jest tu kilku nieobecnych z uwagi na ograniczoną liczbę miejsc. Tym razem zabrakło Gabiego, Iniesty, Joela Campbella, Colungi, Banegi, Lassa Bangoury czy Stuaniego. 

*liczba wyborów do "11" kolejki


 

środa, 9 stycznia 2013

18.kolejka - Najlepsze dni Rayo, Levante i Deportivo

źródło: marca.com
Pierwsza noworoczna kolejka w La Liga należała zdecydowanie do drużyn wymienionych w nagłówku, o których zadziwiająco momentami dobrej grze piszę szerzej poniżej. Wykazała się oczywiście także po raz kolejny FC Barcelona, ale pisanie o tym jak zdominowali Espanyol byłoby wyjątkowo nudne i jeszcze bardziej pogrążyłoby ich lokalnego rywala, który podszedł do tego spotkania jakby napsucie krwi jednemu gigantowi w zupełności im wystarczyło (niespodzianką jest to, że tym razem zmienili preferencję.

Nieco ciężej miały ekipy Realu, Valencii i Atletico. Ci pierwsi mimo problemów odnieśli ostatecznie ważne, także z psychologicznego punktu widzenia zwycięstwa. Wiceliderowi czkawką odbiła się za to absencja kilku czołowych zawodników. W nieco chaotycznym meczu na Iberostar, goście pozbawieni Falcao i Ardy Turana dali się na finiszu zaskoczyć Mallorce i stracili dwa punkty.

Mimo mało atrakcyjnych widowisk triumfem swoje potyczki zakończyły obie drużyny z Sewilli. Jednym pozwoli to utrzymać kontakt z czołówką, drugim uciec z wstydliwych dla takiego klubu dolnych rejonów tabeli.

PLUSY

Levante zaczyna kolejny tłusty rok? - 2012 dla tego mniej popularnego walenckiego zespołu był rokiem przełomowym. Drużyna budowana z pozoru chaotycznie, złożona z zawodników doświadczonych, ale mających już wedle powszechnej opinii swoje najlepsze lata za sobą, pod wodzą Juana Ignacio Martineza dokonała rzeczy niebywałej. Przebojem wdarła się do czołówki najwyższej klasy rozgrywkowej w Hiszpanii i zajmując rekordową dla siebie 6. lokatę po raz pierwszy w historii klubu awansowała do Ligi Europejskiej. Co więcej, po kilkunastu kolejkach Levante przewodziło nawet w tabeli Primera Division, ogrywając po drodze (jako jedyna drużyna poza Barceloną) późniejszego mistrza - madrycki Real. Ten fantastyczny dla klubu rok skończył się nie gorzej niż zaczął. W lidze, mimo utraty głównych autorów wspomnianych sukcesów (Kone, Xaviego Torresa czy Valdo) drużyna nie spuściła z tonu i uplasowała się na koniec 2012 roku na tej samej 6. pozycji, jednocześnie z powodzeniem wojując na arenie międzynarodowej, czego efektem był awans do fazy pucharowej w pucharze. 

W pierwszej konfrontacji nowego roku drużyna z Ciutat de Valencia podejmowała na własnym obiekcie inną rewelacje pierwszych dni, poprzednich 12 miesięcy, która jednak w przeciwieństwie do popularnych Granotes nie wytrzymała próby czasu - Athletic Bilbao. Gdy w 6 minucie piłkę do bramki Munuy po ładnej akcji Herrery i Iraoli zapakował niezawodny Aduriz, wydawało się, że obejrzymy "przebudzenie lwów", aniżeli "królowanie żab" (chodzi oczywiście o przydomki obu ekip).

Nic bardziej mylnego. Levante szybko odpaliło 5. bieg i zaprezentowało futbol, którego szczerze mówiąc jeszcze w ich wykonaniu nie widziałem. Znakomita praca drugiej linii, ze szczególnym uwzględnieniem wysiłku włożonego w ten mecz Iborrę i El Zhara. Ta dwójka zapewniała w późniejszej fazie meczu spokój z tyłu i co bardziej zaskakujące - jakość z przodu - obaj zaliczyli po golu (Marokańczyk dodatkowo dołożył asystę). Nieocenioną pracę wykonywał na skrzydle także Michel, mając udział przy drugim i trzecim golu. Prawdziwe golazo zanotował Lell, który podłączał się inteligentnie do akcji wzorem najlepszych bocznych obrońców i jedną z takich wycieczek zakończył prawdziwą petardą, z którą nie był sobie w stanie poradzić nawet dobrze dysponowany Iraizoz. 

Każda z bramek to przemyślany i nietuzinkowy futbol, pełen podań, z których niemal każde miało swój sens. Gdyby zamiast Rogera, zagrał pauzujący za kartki (i wracający z opóźnieniem po przerwie świątecznej) Martins, mogłoby się to skończy dla Basków jeszcze gorzej, ale i grający na szpicy Hiszpan miał swój udział w wygranej. W pierwszej połowie przy stanie 1:1 wykorzystał błąd młodego Laporte, co zmusiło obrońcę Bilbao do faulu, za który wyleciał z boiska.

Levante zaczęło 2013 rok w imponującym stylu. 2012 nie był wybrykiem. Być może dla Granotes nastały tłuste lata.


 
Odmienione, jeszcze bardziej portugalskie Deportivo - przerwa świąteczno-noworoczna była najbardziej rewolucyjna właśnie dla tego zasłużonego, galicyjskiego klubu pogrążonego ostatnimi czasy w problemach natury finansowej i sportowej. Główną ofiarą tej rewolty został ten, któremu Los Turcos zawdzięczają powrót do hiszpańskiej elity i to w historycznym stylu  - Jose Luis Oltra. A, że drużyna z A Coruna Portugalczykami stoi, to do ogarnięcia grającej niezbyt efektownie i zupełnie nieefektywnie ekipy wyznaczono trenera z tego właśnie kraju - Domingosa Pacience. Efekty pierwszych dni pracy, debiutującego w La Liga szkoleniowca są piorunujące.

Przed starciem outsiderów z Galicji z rewelacją sezonu - Malagą, która poprzedni rok zakończyła spektakularną wygraną z Realem, nawet najwięksi optymiści, wierzący w "efekt nowej miotły" nie przypuszczali, że Los Turcos są w stanie zgarnąć komplet punktów. Gdy ogłoszono składy przedmeczowe, a w "11" gospodarzy zabrakło Juana Carlosa Valerona niejeden pewnie złapał się za głowę. Tymczasem zawodnicy Depor wyszli na El Riazor zupełnie odmienieni. Od pierwszych minut ruszyli z impetem na wyżej notowanego rywala i przez długi czas wynik 0:0 utrzymywał się tylko dzięki doskonałej dyspozycji Willy'ego Caballero i gorącej głowie bardzo aktywnego Bruno Gamy. Andaluzyjczykom sprzyjało też szczęście - Pizzi po strzale z wolnego trafił w słupek.

Co jednak nie udało się w pierwszej połowie, udało się po przerwie. Pizzi wykorzystał błąd Gameza, zrobił wiatrak z Demichelisa i zapakował piłkę do bramki Malagi. Błyskotliwy Portugalczyk swym występem kompletnie przyćmił Isco, wybranego przecież niedawno najlepszym zawodnikiem młodego pokolenia w Europie. Do 70 minuty gospodarze wyraźnie przeważali.

Potem do roboty wzięła się Malaga. I tu kolejna niespodzianka - niewiele była w stanie zdziałać. Spora w tym zasługa powracającego po kontuzjach do gry duetu Ze Castro-Marchena, ale mi najbardziej w oczy rzuciła się metamorfoza Evaldo. Brazylijczyk (który większą część kariery spędził zresztą w Portugalii) na początku sezonu zawalił ładnych, kilka goli i stracił miejsce w składzie. W sobotę zagrał i niespodziewanie okazał się zaporą nie do przejścia dla takich asów jak Isco, Santa Cruz czy Joaquin. Brawo.

Deportivo robi bardzo ważny krok w przód. Wygląda na to, że Paciency łatwiej (dosłownie i w przenośni) znaleźć wspólny język z szatnią, do której wkrótce dołączy jeszcze jeden zawodnik z kraju sąsiadującego z Hiszpanią - Silvio, wypożyczony z Deportivo.

A Maladze, dłuższa przerwa, na którą zapracowali wygraną z Realem, nie posłużyła. Po świętach wrócili ociężali i bez pomysłu na to jak zaskoczyć rywala, co sprawiło, że nie wykorzystali szansy na przeskoczenie Królewskich



Imponujące Rayo - o tym, że Paco Jemez wykonuje w tym madryckim klubie dobrą robotę pisałem już nie raz. Napisać muszę jednak i kolejny, bo Rayo zachwyca po raz kolejny i w sposób jeszcze bardziej dobitny niż dotychczas, a grono obserwatorów, którzy uprawiany przez Vallecanos futbol potrafią docenić stale rośnie. Gdyby tego wieczoru zawodnicy z Vallecas zagraliby w koszulkach któregoś z dwóch, wyżej notowanych lokalnych rywali nikt nie zauważyłby różnicy.

Porywające popisy z bramkami, które oddają wszystko co w futbolu najlepsze. Przebłysk geniuszu i indywidualny rajd zakończony soczystym strzałem? Proszę (i to kto - narwaniec Lass Bangoura, który w swych śmiałych szarżach nierzadko plątał nogi...swoje własne). Wysokiej klasy przerzut wprost na woleja dla kolegi i pewne wykończenie? Też jest. Szybka kontra z odegraniem między obrońcami do partnera z ataku. I tego nie zabrakło. A przecież 3 trafienia to najniższy wymiar kar i efekt dobrej dyspozycji portero Getafe, na którego bramkę gospodarze uderzali celnie aż 11-krotnie.

W Anglii nie ustają zachwyty nad niejakim Michu, facetem który raz po raz trafia dla walijskiego Swansea, a w poprzednim sezonie swoimi bramkami, przy wsparciu Diego Costy uratował dla Rayo pierwszoligowy byt. Na Wyspach świętują jakby trafiło im się czyste złoto (i to niemal za darmo) toteż w Madrycie powinni płakać. Nic bardziej mylnego. O rosłym Hiszpanie (i rosłym Brazylijczyku) mało kto tam już pewnie pamięta. Teraz króluje inny brazylijsko-hiszpański duet, a mianowicie Piti-Leo Baptistao. Ten pierwszy ma już tyle bramek na koncie, co na tym samym etapie rozgrywek miał wspomniany wychowanek Realu Oviedo. Ten drugi nie musi nawet strzelać czy podawać by zachwycać swym zabójczo bezpośrednim stylem gry, niepozbawionym jednak pewnej maestrii. Nie oznacza to, że młody Leo jest talentem bezproduktywnym. 6 goli i tyleż samo asyst mówi samo za siebie. Nic dziwnego, że z początkiem roku i otwarciem okna transferowego Atletico Madryt czym prędzej poczyniło kroki w celu zakontraktowania tego młodzieńca i wedle doniesień mediów, wkrótce pójdzie on w ślady Diego Costy.


 
Bomba Alexa Lopeza - w taki sposób zamyka mecz beniaminek La Liga. Świetna decyzja i świetne wykonanie.

Mourinho wybiera Adana, los wybiera Casillasa - dla wielu nie było przed tą kolejką ciekawszej zagadki. Na początku tygodnia Marca głosiła, że Iker wraca między słupki. Tuż przed meczem AS tonował jednak nastroje pisząc, że nic nie wiadomo. W podobnym tonie wypowiadał się Arbeloa, zapominając o tym, że bramkarz z obroną współpracować musi i warto mieć do siebie zaufanie. I tego właśnie zabrakło w akcji, która przyniosła Sociedad wyrównanie i zakończyła występ Adana w tym meczu. Dobitnie pokazało to, że 25-letni golkiper jest tylko zabawką w rękach Mourinho. I jako ta zabawka, efektownym "pajacykiem" zaatakował Vele, przyczyniając się do powrotu między słupki Ikera.

Ten miał od razu szansę zostać bohaterem. Nie został nim i w przeciągu całego spotkania zachowywał się w bramce tak jakby podczas zmiany, zamienił się z ukaranym przez sędziego, młodszym kolegą na talent. Na jego szczęście niepewnym tego dnia był także jego vis a vis i Real wygrał, a on zdaje się ma grę w następnych dwóch spotkaniach w kieszeni.

Samo spotkanie emocjonujące, choć jak obejrzeć później na spokojnie - pełne pomyłek z obu stron. Takie Premier League.



MINUSY

Koszmarek Javiego Varasa - jeden z najlepszych specjalistów od strzeżenia dostępu do bramki w La Liga, tym razem się nie popisał. Golkiper, przed którym wyraźny respekt odczuwa nawet Leo Messi przy stanie 1:0 dla Celty w spotkaniu przeciwko Valladolid na Balaidos, otrzymawszy podanie od kolegi z obrony wyluzował się nieco za bardzo. Wykorzystał to Javi Guerra, który zaatakował portero Celestes, a ten pod presją napastnika Pucela próbował wybić piłkę. W futbolówkę jednak nie trafił, co wykorzystał atakujący rywala i dopadł do niej. Były zawodnik Sevilli próbował ratować sytuację i powalił Guerrę na ziemię. Tylko dzięki wyrozumiałości arbitra skończyło się "jedynie" na rzucie karnym i żółtej kartce, choć wydaje się, że sędzia mógł podziękować mu za grę.

Wątpliwej jakość artykuł na portalu weszło po spotkaniu Real Saragossa-Real Betis - na temat tego "dzieła" już się sporo na twitterze naprodukowałem...więc teraz ograniczę się tylko do pewnych działań matematycznych.

Przeczytajcie ten artykuł uważnie, a potem pomyślcie. Dla ambitnego dziennikarza 1 mecz (!) stanowił asumpt do popełnienia artykułu, w którym rozlicza jakość całej ligi. Ligi, w której oglądamy 10 spotkań tygodniowo, co mnożąc przez 38 kolejek daje liczbę 380 spotkań. 1/380 i wiemy wszystko. Wniosek? Nawet jeśli pan Paweł Muzyka wyprodukuje 379 doskonałych tekstów jest gównianym dziennikarzem, bo akurat przeczytałem ten i jestem zawiedziony. Plus kwiatki "Jakby pies to zjadł, to by czym prędzej zwrócić" - to po polsku? Albo pisanie, że to żaden przypadek, bo takie mecze są w Hiszpanii co tydzień i przykład - Celta-Valladolid, czyli spotkanie które miało się odbyć dopiero w niedzielę (i było dobrym spotkaniem). Czy ja o czymś nie wiem?

Pomijam już w zasadzie wartość merytoryczną tego artykułu, bo i weszło pisząc o piłce hiszpańskiej (i nie tylko) na prawdziwej materii rzadko kiedy się skupia. Jedno ale. Saragossa wyczyniała cuda w obronie? To co robiło stawiane tu za wzór Newcastle w spotkaniu z Arsenalem (3:7)? Bo Arsenal chyba taki dobry nie był, co pokazuje następny mecz z Southampton, gdzie mieli problem z oddaniem strzału na bramkę Świętych. Brawo.

Liniowi na Camp Nou i nie tylko - jeśli Twoje zadanie polega na bieganiu z chorągiewką zsynchronizowanym z przemieszczaniem się linii obronnej i dopatrywaniu się czy w momencie podania za defensywę rywala nie wychyla się żaden element obcy to stopień skomplikowania Twoich obowiązków pracowniczych jest poniżej średniej. Głupio sadzić wtedy błąd za błędem, gdy na Twoje poczynania śledzi kilkadziesiąt tysięcy ludzi na stadionie i dalsze miliony przed telewizorami. Na szczęście bocznych arbitrów Barcelona rozstrzygnęła spotkanie po 30 minutach i prawdopodobnie jedynym zawiedzionym ich pracą był Pedro Rodriguez, który mógł zaliczyć mecz życia.

Inaczej było na Ramon Sanchez Pizjuan, gdzie gospodarzom sędzia wyraźnie pomógł w zgarnięciu pełnej puli. W kluczowej dla losów spotkania akcji, asystujący Spahiciowi Reyes był na wyraźnym spalonym, co umknęło uwadze pana z chorągiewką. Osasuna nie zachwyca, ale nie ma też szczęścia do arbitrów. W ostatnich spotkaniach swymi kontrowersyjnymi decyzjami meczowi rozjemcy pozbawili ich 4 oczek. No i znakomitego Andresa Fernandeza szkoda.


 
Na koniec "11" kolejki, z którą tym razem miałem spore problemy. Z zawodników, którzy zasłużyli na znalezienie się w niej, a ostatecznie nie zostali uwzględnieni można by spokojnie złożyć drugą "11" pocieszenia (Ronaldo, Fabregas, Pizzi, Leo Baptistao, Javi Fuego, Piatti, Fazio, Puyol, Kevin Garcia). Szczególnie obrodziło dobrymi występami pomocników, stąd takie ustawienie. 

*liczba wyborów do "11" kolejki