środa, 9 stycznia 2013

18.kolejka - Najlepsze dni Rayo, Levante i Deportivo

źródło: marca.com
Pierwsza noworoczna kolejka w La Liga należała zdecydowanie do drużyn wymienionych w nagłówku, o których zadziwiająco momentami dobrej grze piszę szerzej poniżej. Wykazała się oczywiście także po raz kolejny FC Barcelona, ale pisanie o tym jak zdominowali Espanyol byłoby wyjątkowo nudne i jeszcze bardziej pogrążyłoby ich lokalnego rywala, który podszedł do tego spotkania jakby napsucie krwi jednemu gigantowi w zupełności im wystarczyło (niespodzianką jest to, że tym razem zmienili preferencję.

Nieco ciężej miały ekipy Realu, Valencii i Atletico. Ci pierwsi mimo problemów odnieśli ostatecznie ważne, także z psychologicznego punktu widzenia zwycięstwa. Wiceliderowi czkawką odbiła się za to absencja kilku czołowych zawodników. W nieco chaotycznym meczu na Iberostar, goście pozbawieni Falcao i Ardy Turana dali się na finiszu zaskoczyć Mallorce i stracili dwa punkty.

Mimo mało atrakcyjnych widowisk triumfem swoje potyczki zakończyły obie drużyny z Sewilli. Jednym pozwoli to utrzymać kontakt z czołówką, drugim uciec z wstydliwych dla takiego klubu dolnych rejonów tabeli.

PLUSY

Levante zaczyna kolejny tłusty rok? - 2012 dla tego mniej popularnego walenckiego zespołu był rokiem przełomowym. Drużyna budowana z pozoru chaotycznie, złożona z zawodników doświadczonych, ale mających już wedle powszechnej opinii swoje najlepsze lata za sobą, pod wodzą Juana Ignacio Martineza dokonała rzeczy niebywałej. Przebojem wdarła się do czołówki najwyższej klasy rozgrywkowej w Hiszpanii i zajmując rekordową dla siebie 6. lokatę po raz pierwszy w historii klubu awansowała do Ligi Europejskiej. Co więcej, po kilkunastu kolejkach Levante przewodziło nawet w tabeli Primera Division, ogrywając po drodze (jako jedyna drużyna poza Barceloną) późniejszego mistrza - madrycki Real. Ten fantastyczny dla klubu rok skończył się nie gorzej niż zaczął. W lidze, mimo utraty głównych autorów wspomnianych sukcesów (Kone, Xaviego Torresa czy Valdo) drużyna nie spuściła z tonu i uplasowała się na koniec 2012 roku na tej samej 6. pozycji, jednocześnie z powodzeniem wojując na arenie międzynarodowej, czego efektem był awans do fazy pucharowej w pucharze. 

W pierwszej konfrontacji nowego roku drużyna z Ciutat de Valencia podejmowała na własnym obiekcie inną rewelacje pierwszych dni, poprzednich 12 miesięcy, która jednak w przeciwieństwie do popularnych Granotes nie wytrzymała próby czasu - Athletic Bilbao. Gdy w 6 minucie piłkę do bramki Munuy po ładnej akcji Herrery i Iraoli zapakował niezawodny Aduriz, wydawało się, że obejrzymy "przebudzenie lwów", aniżeli "królowanie żab" (chodzi oczywiście o przydomki obu ekip).

Nic bardziej mylnego. Levante szybko odpaliło 5. bieg i zaprezentowało futbol, którego szczerze mówiąc jeszcze w ich wykonaniu nie widziałem. Znakomita praca drugiej linii, ze szczególnym uwzględnieniem wysiłku włożonego w ten mecz Iborrę i El Zhara. Ta dwójka zapewniała w późniejszej fazie meczu spokój z tyłu i co bardziej zaskakujące - jakość z przodu - obaj zaliczyli po golu (Marokańczyk dodatkowo dołożył asystę). Nieocenioną pracę wykonywał na skrzydle także Michel, mając udział przy drugim i trzecim golu. Prawdziwe golazo zanotował Lell, który podłączał się inteligentnie do akcji wzorem najlepszych bocznych obrońców i jedną z takich wycieczek zakończył prawdziwą petardą, z którą nie był sobie w stanie poradzić nawet dobrze dysponowany Iraizoz. 

Każda z bramek to przemyślany i nietuzinkowy futbol, pełen podań, z których niemal każde miało swój sens. Gdyby zamiast Rogera, zagrał pauzujący za kartki (i wracający z opóźnieniem po przerwie świątecznej) Martins, mogłoby się to skończy dla Basków jeszcze gorzej, ale i grający na szpicy Hiszpan miał swój udział w wygranej. W pierwszej połowie przy stanie 1:1 wykorzystał błąd młodego Laporte, co zmusiło obrońcę Bilbao do faulu, za który wyleciał z boiska.

Levante zaczęło 2013 rok w imponującym stylu. 2012 nie był wybrykiem. Być może dla Granotes nastały tłuste lata.


 
Odmienione, jeszcze bardziej portugalskie Deportivo - przerwa świąteczno-noworoczna była najbardziej rewolucyjna właśnie dla tego zasłużonego, galicyjskiego klubu pogrążonego ostatnimi czasy w problemach natury finansowej i sportowej. Główną ofiarą tej rewolty został ten, któremu Los Turcos zawdzięczają powrót do hiszpańskiej elity i to w historycznym stylu  - Jose Luis Oltra. A, że drużyna z A Coruna Portugalczykami stoi, to do ogarnięcia grającej niezbyt efektownie i zupełnie nieefektywnie ekipy wyznaczono trenera z tego właśnie kraju - Domingosa Pacience. Efekty pierwszych dni pracy, debiutującego w La Liga szkoleniowca są piorunujące.

Przed starciem outsiderów z Galicji z rewelacją sezonu - Malagą, która poprzedni rok zakończyła spektakularną wygraną z Realem, nawet najwięksi optymiści, wierzący w "efekt nowej miotły" nie przypuszczali, że Los Turcos są w stanie zgarnąć komplet punktów. Gdy ogłoszono składy przedmeczowe, a w "11" gospodarzy zabrakło Juana Carlosa Valerona niejeden pewnie złapał się za głowę. Tymczasem zawodnicy Depor wyszli na El Riazor zupełnie odmienieni. Od pierwszych minut ruszyli z impetem na wyżej notowanego rywala i przez długi czas wynik 0:0 utrzymywał się tylko dzięki doskonałej dyspozycji Willy'ego Caballero i gorącej głowie bardzo aktywnego Bruno Gamy. Andaluzyjczykom sprzyjało też szczęście - Pizzi po strzale z wolnego trafił w słupek.

Co jednak nie udało się w pierwszej połowie, udało się po przerwie. Pizzi wykorzystał błąd Gameza, zrobił wiatrak z Demichelisa i zapakował piłkę do bramki Malagi. Błyskotliwy Portugalczyk swym występem kompletnie przyćmił Isco, wybranego przecież niedawno najlepszym zawodnikiem młodego pokolenia w Europie. Do 70 minuty gospodarze wyraźnie przeważali.

Potem do roboty wzięła się Malaga. I tu kolejna niespodzianka - niewiele była w stanie zdziałać. Spora w tym zasługa powracającego po kontuzjach do gry duetu Ze Castro-Marchena, ale mi najbardziej w oczy rzuciła się metamorfoza Evaldo. Brazylijczyk (który większą część kariery spędził zresztą w Portugalii) na początku sezonu zawalił ładnych, kilka goli i stracił miejsce w składzie. W sobotę zagrał i niespodziewanie okazał się zaporą nie do przejścia dla takich asów jak Isco, Santa Cruz czy Joaquin. Brawo.

Deportivo robi bardzo ważny krok w przód. Wygląda na to, że Paciency łatwiej (dosłownie i w przenośni) znaleźć wspólny język z szatnią, do której wkrótce dołączy jeszcze jeden zawodnik z kraju sąsiadującego z Hiszpanią - Silvio, wypożyczony z Deportivo.

A Maladze, dłuższa przerwa, na którą zapracowali wygraną z Realem, nie posłużyła. Po świętach wrócili ociężali i bez pomysłu na to jak zaskoczyć rywala, co sprawiło, że nie wykorzystali szansy na przeskoczenie Królewskich



Imponujące Rayo - o tym, że Paco Jemez wykonuje w tym madryckim klubie dobrą robotę pisałem już nie raz. Napisać muszę jednak i kolejny, bo Rayo zachwyca po raz kolejny i w sposób jeszcze bardziej dobitny niż dotychczas, a grono obserwatorów, którzy uprawiany przez Vallecanos futbol potrafią docenić stale rośnie. Gdyby tego wieczoru zawodnicy z Vallecas zagraliby w koszulkach któregoś z dwóch, wyżej notowanych lokalnych rywali nikt nie zauważyłby różnicy.

Porywające popisy z bramkami, które oddają wszystko co w futbolu najlepsze. Przebłysk geniuszu i indywidualny rajd zakończony soczystym strzałem? Proszę (i to kto - narwaniec Lass Bangoura, który w swych śmiałych szarżach nierzadko plątał nogi...swoje własne). Wysokiej klasy przerzut wprost na woleja dla kolegi i pewne wykończenie? Też jest. Szybka kontra z odegraniem między obrońcami do partnera z ataku. I tego nie zabrakło. A przecież 3 trafienia to najniższy wymiar kar i efekt dobrej dyspozycji portero Getafe, na którego bramkę gospodarze uderzali celnie aż 11-krotnie.

W Anglii nie ustają zachwyty nad niejakim Michu, facetem który raz po raz trafia dla walijskiego Swansea, a w poprzednim sezonie swoimi bramkami, przy wsparciu Diego Costy uratował dla Rayo pierwszoligowy byt. Na Wyspach świętują jakby trafiło im się czyste złoto (i to niemal za darmo) toteż w Madrycie powinni płakać. Nic bardziej mylnego. O rosłym Hiszpanie (i rosłym Brazylijczyku) mało kto tam już pewnie pamięta. Teraz króluje inny brazylijsko-hiszpański duet, a mianowicie Piti-Leo Baptistao. Ten pierwszy ma już tyle bramek na koncie, co na tym samym etapie rozgrywek miał wspomniany wychowanek Realu Oviedo. Ten drugi nie musi nawet strzelać czy podawać by zachwycać swym zabójczo bezpośrednim stylem gry, niepozbawionym jednak pewnej maestrii. Nie oznacza to, że młody Leo jest talentem bezproduktywnym. 6 goli i tyleż samo asyst mówi samo za siebie. Nic dziwnego, że z początkiem roku i otwarciem okna transferowego Atletico Madryt czym prędzej poczyniło kroki w celu zakontraktowania tego młodzieńca i wedle doniesień mediów, wkrótce pójdzie on w ślady Diego Costy.


 
Bomba Alexa Lopeza - w taki sposób zamyka mecz beniaminek La Liga. Świetna decyzja i świetne wykonanie.

Mourinho wybiera Adana, los wybiera Casillasa - dla wielu nie było przed tą kolejką ciekawszej zagadki. Na początku tygodnia Marca głosiła, że Iker wraca między słupki. Tuż przed meczem AS tonował jednak nastroje pisząc, że nic nie wiadomo. W podobnym tonie wypowiadał się Arbeloa, zapominając o tym, że bramkarz z obroną współpracować musi i warto mieć do siebie zaufanie. I tego właśnie zabrakło w akcji, która przyniosła Sociedad wyrównanie i zakończyła występ Adana w tym meczu. Dobitnie pokazało to, że 25-letni golkiper jest tylko zabawką w rękach Mourinho. I jako ta zabawka, efektownym "pajacykiem" zaatakował Vele, przyczyniając się do powrotu między słupki Ikera.

Ten miał od razu szansę zostać bohaterem. Nie został nim i w przeciągu całego spotkania zachowywał się w bramce tak jakby podczas zmiany, zamienił się z ukaranym przez sędziego, młodszym kolegą na talent. Na jego szczęście niepewnym tego dnia był także jego vis a vis i Real wygrał, a on zdaje się ma grę w następnych dwóch spotkaniach w kieszeni.

Samo spotkanie emocjonujące, choć jak obejrzeć później na spokojnie - pełne pomyłek z obu stron. Takie Premier League.



MINUSY

Koszmarek Javiego Varasa - jeden z najlepszych specjalistów od strzeżenia dostępu do bramki w La Liga, tym razem się nie popisał. Golkiper, przed którym wyraźny respekt odczuwa nawet Leo Messi przy stanie 1:0 dla Celty w spotkaniu przeciwko Valladolid na Balaidos, otrzymawszy podanie od kolegi z obrony wyluzował się nieco za bardzo. Wykorzystał to Javi Guerra, który zaatakował portero Celestes, a ten pod presją napastnika Pucela próbował wybić piłkę. W futbolówkę jednak nie trafił, co wykorzystał atakujący rywala i dopadł do niej. Były zawodnik Sevilli próbował ratować sytuację i powalił Guerrę na ziemię. Tylko dzięki wyrozumiałości arbitra skończyło się "jedynie" na rzucie karnym i żółtej kartce, choć wydaje się, że sędzia mógł podziękować mu za grę.

Wątpliwej jakość artykuł na portalu weszło po spotkaniu Real Saragossa-Real Betis - na temat tego "dzieła" już się sporo na twitterze naprodukowałem...więc teraz ograniczę się tylko do pewnych działań matematycznych.

Przeczytajcie ten artykuł uważnie, a potem pomyślcie. Dla ambitnego dziennikarza 1 mecz (!) stanowił asumpt do popełnienia artykułu, w którym rozlicza jakość całej ligi. Ligi, w której oglądamy 10 spotkań tygodniowo, co mnożąc przez 38 kolejek daje liczbę 380 spotkań. 1/380 i wiemy wszystko. Wniosek? Nawet jeśli pan Paweł Muzyka wyprodukuje 379 doskonałych tekstów jest gównianym dziennikarzem, bo akurat przeczytałem ten i jestem zawiedziony. Plus kwiatki "Jakby pies to zjadł, to by czym prędzej zwrócić" - to po polsku? Albo pisanie, że to żaden przypadek, bo takie mecze są w Hiszpanii co tydzień i przykład - Celta-Valladolid, czyli spotkanie które miało się odbyć dopiero w niedzielę (i było dobrym spotkaniem). Czy ja o czymś nie wiem?

Pomijam już w zasadzie wartość merytoryczną tego artykułu, bo i weszło pisząc o piłce hiszpańskiej (i nie tylko) na prawdziwej materii rzadko kiedy się skupia. Jedno ale. Saragossa wyczyniała cuda w obronie? To co robiło stawiane tu za wzór Newcastle w spotkaniu z Arsenalem (3:7)? Bo Arsenal chyba taki dobry nie był, co pokazuje następny mecz z Southampton, gdzie mieli problem z oddaniem strzału na bramkę Świętych. Brawo.

Liniowi na Camp Nou i nie tylko - jeśli Twoje zadanie polega na bieganiu z chorągiewką zsynchronizowanym z przemieszczaniem się linii obronnej i dopatrywaniu się czy w momencie podania za defensywę rywala nie wychyla się żaden element obcy to stopień skomplikowania Twoich obowiązków pracowniczych jest poniżej średniej. Głupio sadzić wtedy błąd za błędem, gdy na Twoje poczynania śledzi kilkadziesiąt tysięcy ludzi na stadionie i dalsze miliony przed telewizorami. Na szczęście bocznych arbitrów Barcelona rozstrzygnęła spotkanie po 30 minutach i prawdopodobnie jedynym zawiedzionym ich pracą był Pedro Rodriguez, który mógł zaliczyć mecz życia.

Inaczej było na Ramon Sanchez Pizjuan, gdzie gospodarzom sędzia wyraźnie pomógł w zgarnięciu pełnej puli. W kluczowej dla losów spotkania akcji, asystujący Spahiciowi Reyes był na wyraźnym spalonym, co umknęło uwadze pana z chorągiewką. Osasuna nie zachwyca, ale nie ma też szczęścia do arbitrów. W ostatnich spotkaniach swymi kontrowersyjnymi decyzjami meczowi rozjemcy pozbawili ich 4 oczek. No i znakomitego Andresa Fernandeza szkoda.


 
Na koniec "11" kolejki, z którą tym razem miałem spore problemy. Z zawodników, którzy zasłużyli na znalezienie się w niej, a ostatecznie nie zostali uwzględnieni można by spokojnie złożyć drugą "11" pocieszenia (Ronaldo, Fabregas, Pizzi, Leo Baptistao, Javi Fuego, Piatti, Fazio, Puyol, Kevin Garcia). Szczególnie obrodziło dobrymi występami pomocników, stąd takie ustawienie. 

*liczba wyborów do "11" kolejki

1 komentarz:

  1. Bardzo mi się podoba pana/pani blog :D Liczę na dalsze wpisy. Naprawdę miło się czyta.

    OdpowiedzUsuń