poniedziałek, 3 września 2012

3 kolejka - jaka ta liga hiszpańska brzydka

Za nami kolejny weekend na hiszpańskich boiskach. Jeżeli poprzednia kolejka La Liga mogła uchodzić za doskonałą reklamę rozgrywek, minione 2 dni piłki z Półwyspu Iberyjskiego nowych sympatyków tamtejszej ekstraklasie raczej nie przysporzą. W przytłaczającej większości przypadków byliśmy świadkami zanudzających potyczek, rozstrzyganych pierwszym trafieniem jednej ze stron. Nie doświadczyliśmy charakterystycznej jakości w poczynaniach niemal wszystkich zespołów La Liga, niekiedy brakowało determinacji i szczerej chęci zwycięstwa. 

Być może wpływ na to miała zmiana rozkładu gier. Scenariusz 3 kolejki zbliżony był kształtem do tego, co mogliśmy oglądać w zeszłym roku. Kilka spotkań rozgrywanych było już po południu, w niedzielę w ramach ukłonu w stronę telewidzów azjatyckich znów jedno ze spotkań rozpoczęło się równo w południe. Taki obrót spraw w połączeniu z pogodą panującą w tej części Europy nie służył pięknej grze. Chociaż tłumaczenie to godne jest raczej Piotrka Ćwielonga, aniżeli hiszpańskich wirtuozów to ciężko było nie ulec wrażeniu, że klimat odciska piętno na poczynaniach zawodników. 

W oceanie niesatysfakcjonujących seansów spod znaku Primera Division osamotnioną wyspą, przywracającą wiarę w futbol była konfrontacja Levante i Espanyolu, w której nie zabrakło niczego – pięknych goli, zwrotów akcji i walki do samego końca. Narzekać nie mogą też kibice, którzy zdecydowali się obejrzeć spotkanie na El Riazor, tamtejszego Deportivo z autorem zeszłotygodniowej niespodzianki – Getafe. Uczciwie trzeba jednak stwierdzić, że z upływem czasu z obu drużyn schodziło powietrze i ostatecznie zadowoliły się remisowym rezultatem. Nie zawiedli tym razem faworyci. Ekipy lepsze „na papierze” co do zasady udowadniały swą wyższość w rzeczywistości. Swą niemoc przełamały drużyny Realu Madryt, Levante i Athleticu Bilbao. Triumfator poprzednich rozgrywek stylem znów nie zachwycił, ale dzięki „smutnemu” Ronaldo, staraniom bramkarza Granady Tono Rodrigueza i drobnej pomocy arbitra Gonzaleza Gonzaleza odniósł najbardziej przekonujące zwycięstwo w tej kolejce.

Jak zwykle kolejka miała jednak także swoich pozytywnych bohaterów, których zasługi trzeba odnotować. Kto tym razem zasłużył na pochwały?

Ofensywny tercet Getafe – Pedro Leon, Barrada i Colunga – żaden z tej trójki nie znalazł się w wyjściowej jedenastce podmadryckiego klubu na spotkanie z Realem. W przypadku Pedro Leona przyczyną była dżentelmeńska umowa z właścicielem karty zawodnika, którym jest aktualny mistrz Hiszpanii. Pozostała dwójka rozpoczęła tamto spotkanie na ławce, by po przerwie pojawić się na boisku i wyprowadzić kontrę, która zadała Królewskim śmiertelny cios. Nagrodą za taką postawę było miejsce w podstawowym składzie na wyjazdowy mecz z niepokonanym do tej pory Deportivo, choć w przypadku Colungi spore znaczenie miał też transfer najlepszego snajpera drużyny w poprzednich rozgrywkach – Miku, który w ostatnich godzinach okienka transferowego przeniósł się do Szkocji by tam bronić barw Celticu. Wymieniona wyżej dwójka wraz z Pedro Leonem doskonale zaprezentowała się także w tę sobotę, raz po raz przeprowadzając dynamiczne ataki na bramkę beniaminka. Blok defensywny gospodarzy złożony między innymi z tak doświadczonych graczy jak byli reprezentanci kraju Carlos Marchena (jakby nie było Mistrz Świata i Europy) i Miguel Pablo (pamiętający „złotą erę” Deportivo, mistrz Hiszpanii z sezonu 99/00) miał co i rusz problemy z rozpędzonym tercetem spod stolicy. Szczęśliwie dla gospodarzy szarże przyjezdnych pozytywnie skończyły się tylko raz. Ponownie zagrywał Colunga, dokładnie tak jak tydzień wcześniej obrońców zgubił Barrada i było 1:1. W pozostałych sytuacjach zabrakło zimnej krwi – dwukrotnie paskudnie pudłował wychowanek Barcelony Xavi Torres, strzały Pedro Leona i Colungi z trudem odbijał Aranzubia. Spotkanie mogło się podobać, ponieważ swoje szanse miało i Deportivo, atakujące rzadziej, ale z większym rozmysłem. Doskonale w bramce spisywał się jednak wykupiony z Valencii przed tym sezonem Moya. Siła ofensywna Getafe imponuje. Mimo straty swego goleadora drużyna atakowała z pasją. Sympatycy tej drużyny mogą z nadzieją patrzeć w przyszłość, zwłaszcza, że na finiszu "deadline day" klub zakontraktował Alvaro Vasqueza z Espanyolu (zainteresowanie nim długo wykazywała VCF) i nadzieję hiszpańskiej piłki, strzelającego jak na zawołanie w juniorskich reprezentacjach, wychowanka Valencii Paco Alcacera, który zasilił ekipę Luisa Garcii Plazy na zasadzie wypożyczenia. Azulones po udanym dla siebie okienku transferowym i początku sezonu zgłaszają aspiracje do bycia sensacją tego sezon
Eliseu – jeszcze w zeszłym tygodniu wydawało się, że Portugalczyk opuści klub z Andaluzji i powróci do ojczyzny by bronić barw Benfici Lizbona. W międzyczasie jednak Malaga z nim w składzie zanotowała historyczny wyczyn. Znajdujący się wciąż w ciężkim położeniu zespół dowodzony przez Manuela Pellegriniego bezbramkowo zremisował z Panathinaikosem Ateny, dzięki czemu po raz pierwszy znalazł się w europejskiej elicie klubowej, za jaką uchodzi Liga Mistrzów. Wkład Eliseu w to osiągnięcie był znaczny, gdyż w pierwszym spotkaniu wygranym 2: 0 trafił do siatki. Ów sukces na pewno przyczynił się do zatrzymania w klubie błyskotliwego lewoskrzydłowego. Sobotni mecz z Saragossą pokazał jak istotne znaczenie może to mieć dla tej drużyny. Początek spotkania należał niespodziewanie do Saragossy. Świeżo upieczeni reprezentanci Hiszpanii w LM długo nie mogli dojść do głosu. Na ich ataki trzeba było trochę poczekać. Wreszcie grę 4 drużyny sezonu 2011/2012 udało się rozruszać właśnie bohaterowi tego akapitu, który brał udział w każdej akcji zaczepnej faworytów tego spotkania. Ostatecznie Malaga zwyciężyła 1:0 po główce Nacho Camacho, przy której precyzyjnym dośrodkowaniem z rzutu rożnego popisał się nie kto inny jak Eliseu. Dla drużyny Pellegriniego wyszło słońce. Obiecujący start w lidze (7 pkt), udział w LM i wreszcie transfery, które udało się sfinalizować dzięki ostatnim sukcesom. Do drużyny dołączyli w ostatniej chwili Chilijczyk Manuel Iturra oraz dwóch napastników, których nikomu nie trzeba przedstawiać, czyli Javier Saviola i Roque Santa Cruz. Kolejna piękna katastrofa klubu z Malagi może nie dojść do skutku. I dobrze. W ostatnim czasie zyskali moją sympatię.
Postawa i trafienie Adriano – środowy antybohater drugiego starcia w Superpucharze, kiedy to wyleciał z boiska za szybką rewizję Ronaldo (nikt by nie miał pretensji gdyby nie fakt, że był ostatnim obrońcą) zrehabilitował się już w niedzielnym szlagierze kończącym tę serię gier, w którym na Camp Nou lider tabeli Barcelona podejmowała inną zasłużoną firmę Valencię. Adriano był jednym z bardziej aktywnych zawodników średnio dysponowanego w tym spotkaniu wicemistrza. Szarpał lewą stroną, starał się dogrywać do partnerów, jednocześnie prezentując wysoką jakość w defensywie. Po przerwie, gdy na skutek zejścia z boiska Alvesa musiał przenieść się na prawą flankę jego gra się nie zmieniła – dalej był pewnym punktem formacji defensywnej Azulgrany. Najważniejsze wydarzyło się jednak jeszcze w pierwszych 45 minutach. Brazylijczyk po krótko rozegranym rzucie rożnym zdobył bezapelacyjnie gola kolejki, którego wartość podniosła późniejsza nieskuteczność Cesca Fabregasa, gdyż to właśnie ten gol dał kolejne 3 punkty liderowi. Szkoda słów by to opisać, to trzeba zobaczyć.



Godny odnotowania jest fakt, że jedyna bramka spotkania padła po strzale z dystansu, a nie po koronkowej akcji i wejściu w pole karne rywala. Obserwatorzy są zgodni, że takie rozwiązanie to nowinka Tito Vilanovy. Katalończycy mają być dalej wierni swojej filozofii gry, ale przeciwko dobrze zorganizowanym defensywom (a za taką należy uznać wczorajszą obronę Valencii) receptą na sukces będą strzały zza szesnastki. Kto wie czy w podobnych okolicznościach Barcelona Guardioli nie zremisowałaby bezbramkowo.
Co w takim razie mogło w tym tygodniu wzbudzić niechęć widzów oprócz czynników wyliczonych przeze mnie dość ogólnikowo w pierwszym akapicie?
-         
Philippe Montanier i Joaquin Caparrós – szkoleniowcy Sociedad i Mallorci zamiast prawdziwej walki o punkty zgotowali na Balearach coś na kształt wojny podjazdowej. Gdyby nie fakt, że spotkanie transmitowała stacja Canal+ i wypadało skorzystać z takiego dobrodziejstwa szybko zrezygnowałbym ze śledzenia tego wątpliwej jakości widowiska. Bite 75 minut lichych ataków z jednej i drugiej strony sprawiło, że zasypiałem przed ekranem. Niestety wpływu nie miała na to lekko zarwana poprzednia noc, a 22 profesjonalnych piłkarzy z miejsca, gdzie w futbol gra się teoretycznie najlepiej. Szczególnie podopieczni francuskiego trenera wykazywali bojaźń przed śmielszymi szarżami, które mogłyby przynieść sukces, co było o tyle zrozumiałe, że grali na wyjeździe, a od pierwszych minut nie byli w stanie wystąpić ich dwaj podstawowi zawodnicy – Antoine Griezmann i Inigo Martinez . Zemściło się to na kwadrans przed końcem. Męczarnie śmiałków wiernie przypatrujących się tej przykrej batalii przerwał niechciany w Espanyolu pomocnik gospodarzy Javi Marquez posyłając miękką, górną piłkę w pole karne baskijskiej drużyny, gdzie umiejętnie pozycję do strzału wypracował sobie Victor Casadesus i precyzyjną główką pokonał Claudio Bravo. Bramka przedniej urody i można tylko żałować, że padła tak późno. Drużynie z Estadio Anoeta zabrakło już czasu na zmianę rezultatu.
Strzelecka indolencja Sevilli – drużyna ze stolicy Andaluzji od jakiegoś czasu jest dla mnie nie lada zagadką. Mimo kadry jak na warunki Liga BBVA ponadprzeciętnej drużyna nie jest w stanie nawiązać do czasów, w których to dwukrotnie z rzędu sięgała po Puchar UEFA, triumfowała w krajowym i europejskim superpucharze czy nawet do takich osiągnięć jak zdobyty dwa lata temu Puchar Króla. W lidze Sevillistas punktują w kratkę, potęgom pokroju Realu czy Barcelony nie są w stanie odważnie stawić czoła, notując przy tym od czasu do czasu kompromitujące porażki w tych konfrontacjach. Jednakowoż wciąż uważam ich za drużynę z potencjałem i w starciach z takimi przeciwnikami jak Rayo upatruję w nich faworyta. Przebieg spotkania utwierdził mnie w przekonaniu, że za moim typem stał też zdrowy rozsądek. Sevilla przeważała, tworzyła sobie niezłe okazje strzeleckie, ale piłka do bramki wpaść nie chciała. Nie chciała, mimo że starali się nie tylko zawodnicy z Sanchez Pizjuan, ale i miejscowi. W pierwszej połowie w walce o górną piłkę w polu karnym powalony został Alvaro Negredo. Do piłki podszedł sam poszkodowany i…z całym impetem przydzwonił w słupek. W drugiej połowie oglądaliśmy dokładnie to samo co w pierwszej. Dalej Sevilla próbowała zdobyć bramkę a Rayo wyraźnie chciało ją stracić. Po nie pierwszej tego dnia stracie piłki przez gospodarzy już w okolicach własnej „szesnastki” w stuprocentowej sytuacji znalazł się Rakitić. Beznadziejną sytuację ratować próbował golkiper Vallecano Ruben, jednak przy próbie interwencji sfaulował Chorwata, za co otrzymał dodatkowo czerwoną kartkę. Goście chcieli być przebiegli. Uznali, że oszukają przeznaczenie ponownie dając przywilej wykonywania karnego temu, który go wywalczył. Nic z tego. Pomocnik Sevilli spartolił swoją okazję o wiele dobitniej od napastnika mistrzów Europy, posyłając piłkę obok lewego słupka. Ostatnie minuty nic już nie zmieniły. Sevilla zanotowała wstydliwy remis, Rayo, choć zgubiło pierwsze punkty może mówić o sporym szczęściu i podtrzymaniu dobrej passy. 

Espanyol wciąż bez punktów – marna to pociecha dla fanów podopiecznych Mauricio Pochettino, że ich ulubieńcy brali udział w najlepszym widowisku, jakie miało miejsce w ten weekend na hiszpańskich arenach i okrasili występ w nim dwoma efektownymi trafieniami skoro znów musieli przełknąć gorycz porażki mimo tak sprzyjających okoliczności jak prowadzenie do przerwy 2:0 i kończenie spotkania w przewadze liczebnej 



LEVANTE 3 ESPANYOL 2 przez acosart 


Mniej popularna z barcelońskich ekip wciąż pozostaje bez zdobyczy punktowej i wspólnie z Osasuną sytuują się na przeciwległym biegunie ligowej tabeli w stosunku do lokalnego rywala. Trzeba mieć nadzieję, że jeden z bardziej utalentowanych szkoleniowców w La Liga w przerwie reprezentacyjnej odmieni oblicze Papużek i drużyna po drobnej przebudowie znajdzie swój styl. Na pewno jest na czym budować. Choć drużynę opuścili zawodnicy tak przydatni jak Didac Vila i Philippe Coutinho (obaj wrócili do Włoch) to sprowadzony z Villarreal Wakaso oraz przybyły na zasadzie wypożyczenia z Interu Samuele Longo (kontynuacja współpracy z klubem z Mediolanu) już pokazali, że mogą stanowić wartość dodaną, a doświadczeni Simao Sabrosa i Joan Capdevila w czasie rozbratu z Primera Division raczej jak grać w piłkę nie zapomnieli.
Przełożenie meczu Betis-Atletico – choć przesłanka do przełożenia spotkania jest całkiem obiektywna i racjonalna (w poniedziałek piłkarze muszą się stawić na zgrupowaniach swych reprezentacji) to ciężko mi się było z tym faktem pogodzić. Starcie to zapowiadało się znakomicie. Dwie drużyny prezentujące niezwykle ofensywny futbol, posiadające doskonałe narzędzia do tego by strzelać bramki. Przynajmniej dla mnie był to cichy faworyt kolejki. Ponadto, poniedziałkowa potyczka miałaby dodatkowe smaczki. Atletico do stolicy Andaluzji przybyłoby w chwale piątkowego zwycięstwa nad triumfatorem Ligi Mistrzów - Chelsea, którym jeśli nie pokazała, gdzie najlepiej kopie się piłkę, to chociaż dała wielu niedowiarkom do myślenia. Wygrana jak wygrana, ale 4:1 pokazało różnicę klas, a przecież to londyńska Chelsea królowała na rynku transferowym sprowadzając za grube miliony, między innymi już okrzykniętego nową gwiazdą Premier League Edena Hazarda czy brazylijskiego rozgrywającego Oscara. Atletico raczej się osłabiło oddając do Bundesligi Diego i Alvaro Domingueza. Gwiazdka Chelsea póki co jednak błyszczy przeciwko futbolowym drwalom z Reading czy Wigan. W piątkowy wieczór królowali Radamel Falcao i jego Los Colchoneros. Drugi z rzędu hattrick Kolumbijczyka i to co wyprawiał z defensywą Chelsea budzi podziw. W drużynie Betisu miał natomiast zadebiutować Damien Perquis. Dla reprezentanta Polski byłby to prawdziwy chrzest bojowy. Albo z miejsca znalazłby się na ustach sympatyków zielono-białych, zatrzymując snajpera stołecznego klubu albo doświadczyłby swoistego szoku termicznego. Zanosi się jednak na to, że Francuz z polskim paszportem zainauguruje swe występy w La Liga przeciwko Valladolid a z Atletico zmierzy się dopiero 26 września.
Brak Dariusza Dudki w kadrze meczowej na spotkanie z Espanyolem – jeszcze tydzień temu pisałem z pewną satysfakcją o debiucie Polaka w klubie z Walencji, upatrując w tym szansy na sportowy rozwój dla byłego zawodnika AJ Auxerre. Zanosi się jednak na to, że początki Polaka w Hiszpanii będą wyglądały jak typowe początki Polaka biegającego za świńskim pęcherzem gdziekolwiek w Europie, gdzie robi się to na poważnie. A szkoda. Pocieszające jest to, że rywal do miejsca w składzie członka Klubu Wybitnego Reprezentanta (takie rzeczy tylko w Polsce) Vicente Iborra nie popisał się za bardzo osłabiając swój zespół w końcówce spotkania na skutek otrzymania drugiej żółtej kartki.
To chyba wszystko, co można było wycisnąć z tej serii gier. Wpis może przydługi, ale z uwagi na przerwę reprezentacyjną pozwoliłem sobie na nieco zapomnienia, licząc, że przez dwa tygodnie rozłąki z ligą hiszpańską każdy zainteresowany dokładnie zgłębi prawdy w nim zawarte. W międzyczasie na pewno pojawią się sprawozdania z występów La Furia Roja i przede wszystkim podsumowanie ubiegłotygodniowej gali UEFA w Monaco, bo od tego uciec się nie da.

2 komentarze:

  1. Poniedziałek, 21. Chcę włączyć mecz a tu nic z tego, wyleciało mi z głowy #firstworldproblems

    Mecz Mallorci też tragedia, poważnie chciałem się skupić na tym meczu i poszukać czegokolwiek pozytywnego i nic. Stoke - Norwich by było lepsze :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety tak było. Nie mam zamiaru zakłamywać tu rzeczywistości. Stąd taki wpis. Tytuł to follow up do Steca http://rafalstec.blox.pl/2010/04/Jaki-ten-Inter-piekny.html

    Wkurza mnie ta przerwa reprezentacyjna bo ledwie liga wystartowała, a już hamuje, ale następna kolejka moim zdaniem zapowiada się bardzo dobrze. Chyba obejrzę wszystkie mecze. Co prawda nie ma hitów, ale mecze z dobrą historią.

    OdpowiedzUsuń