piątek, 21 września 2012

1 kolejka Ligi Mistrzów i Ligi Europy - test zdany na 5

Liga Mistrzów aspiruje do rangi widowiska kompletnego, produktu z najwyższej półki. Reforma Michela Platiniego sprawiła jednak, że wielu krytyków powątpiewa, w jakość spektaklu spod szyldu UEFA, a elitarność tych rozgrywek, przynajmniej na poziomie grupowym, jest wykpiwana. 1 kolejka edycji 2012/2013 okazała się być doskonałą odpowiedzią dla niedowiarków, zaskakując mnogością zaciętych pojedynków typu „cios za cios”. Nie obyło się i bez niespodzianek. Tym bardziej cieszy, że we wtorkowych i środowych spotkaniach dane nam było podziwiać grę aż 4 ekip kopiących piłkę na chwałę La Liga. Bilans ich poczynań można określić jako co najmniej przyzwoity.


Magiczny wieczór na La Rosaleda.

Manuel Pellegrini, jeden z solidniejszych, a jednocześnie najbardziej niedoceniany fachowiec wśród trenerów klubów Primera Division sumiennie realizuje w Maladze swój projekt. Jeśli Chilijczyk zachowa swą regularność, wkrótce sukcesy jego podopiecznych przestaną zaskakiwać i to ich zacznie się określać mianem faworytów kolejnych konfrontacji. Póki co jednak, mając na uwadze letnie zawirowania w klubie, wciąż ciężko wyjść z podziwu dla skuteczności Malagi. Do debiutu w rozgrywkach Ligi Mistrzów podchodzili pokrzepieni udanym startem w lidze. Uczciwie trzeba jednak było przyznać, że ciężar gatunkowy rozegranych dotychczas spotkań nie zwalał z nóg. Ich rywal – Zenit Sankt Petersburg, mimo ostatniej wpadki w ligowym czempionacie stawiany był w pojedynku z 4 drużyną sezonu 2011/2012 w Hiszpanii na pozycji uprzywilejowanej. Nie ukrywał tego nawet Bruno Alves, ostoja defensywy wtorkowych rywali Boquerones, który z dużą pewnością siebie wypowiadał się na przedmeczowej konferencji. Nic dziwnego. Za mistrzami Rosji przemawiały nie tylko wielomilionowe transfery Hulka i Witsela, ale również doświadczenie i zgranie ekipy oraz to, że przedstawiciele wschodniej części Europy na arenie międzynarodowej nie są kolektywem anonimowym.

Gospodarze do rywalizacji z potężnym przeciwnikiem podeszli jednak bez respektu, recypując styl gry prezentowany w lidze na poziom rozgrywek europejskich. Andaluzyjskiej drużynie wystarczyły 3 minuty gry aby otworzyć wynik spotkania. Akcję lewą stroną poprowadził Eliseu, zagrał do Isco, a wychowanek Valencii odważnie wbiegł w pole by po chwili zaskoczyć bramkarza rywali technicznym uderzeniem w długi róg. Wypełniony w 2/3 kibicami miejscowego klubu stadion oszalał. Triumfatorzy Pucharu UEFA z 2008 roku próbowali zareagować. Potężne uderzenie z dystansu w stronę bramki strzeżonej przez Willyego Caballero posłał Hulk, ale piłka raziła poprzeczkę i wyszła w pole. Kiedy wydawało się, że zawodnicy Luciano Spallettiego dopną swego, kolejną składną akcję skonstruwali Hiszpanie. Zastępujący na pozycji prawego obrońcy Sergio Sancheza – Jesus Gamez posłał wzdłuż pola karnego kapitalne podanie. Pomiędzy zdezorientowanych obrońców wbiegł Javier Saviola i pewnym strzałem podwyższył na 2:0. Prowadzenie gospodarzy nie odzwierciedlało może w 100% sytuacji na boisku, ale na korzyść Malagi przemawiały istotne szczegóły: szczęście, koncentracja Caballero w momentach zagrożenia pod strzeżoną przez niego bramką i zabójcza precyzja przy wykańczaniu kluczowych akcji. Precyzja ta dała znać o sobie jeszcze raz w drugiej połowie. Do środka z lewego skrzydła zbiegł Joaquin, odegrał do Isco, a reprezentant Hiszpanii na ostatnich IO kropnął potężnie w samo okienko bramki Wiaczesława Malafeeva. Podobnie jak w poprzednich dwóch przypadkach reprezentant Rosji był bez szans. 

Ubrani w niebiesko-białe koszulki sympatycy ekipy Pellegriniego łapali się za głowy. Wierzyli w swoich ulubieńców, ale to co zgotowali im zawodnicy tego wieczoru można było ująć jednym słowem – magia. Wobec bezbarwnej gry pozostałych rywali, którzy o punkty walczyli na San Siro, Malaga zdobyła się na prawdziwy pokaz siły i nie pozostawiła złudzeń, że trzeba się będzie z nią liczyć.

Huśtawka emocji na Bernabeu

O ile w meczu Malagi mieliśmy do czynienia ze stosunkowo wyrównanym widowiskiem, czego nie odzwierciedlał końcowy wynik spotkania, o tyle na stadionie Mistrza Hiszpanii byliśmy świadkami przygniatającej przewagi gospodarzy, której ci długimi momentami nie potrafili udokumentować, a ostateczny rezultat sugerowałby raczej, że Królewscy byli lepsi ledwie o włos. Mimo, że takie wnioski mijałyby się z prawdą to wynik konfrontacji należy uznać za szczęśliwy. Piłkarze Mourinho znów robili wiele by to spotkanie przegrać, doprowadzając do wymiany ciosów w końcówce. Najpierw pozwolili rywalom na kontrę, którą na gola zamienił Dżeko do spółki z Yaya Toure. Reakcją na trafienie City było efektowne (choć nieco szczęśliwe z uwagi na rykoszet) uderzenie najlepszego wśród Los Blancos tego wieczora – Marcelo. Gdy wydawało się, że teraz to Real zada decydujący cios znów wróciły stare koszmary. Stały fragment gry, agresywne dośrodkowanie Kolarova, błąd Casillasa i półfinaliści z poprzedniego sezonu znów zostali postawieni pod ścianą.  Ku uciesze zgromadzonych na Bernabeu kibiców gospodarze przypomnieli sobie jednak kto w poprzedniej temporadzie był specem od remontad. Najpierw snajperskiego przełamania doświadczył Karim Benzema, a kropkę nad „i” postawił (z wydatną pomocą Joe Harta) Cristiano Ronaldo.

W obozie Królewskich zapanowała euforia. Mourinho (jeszcze w weekend twierdzący, że nie ma drużyny) rzucił się na kolana celebrując bramkę, a podobno zwaśnieni Ronaldo i Marcelo razem świętowali pokonanie mistrza Anglii. Ciężko się dziwić – wygrana z teoretycznie wymagającym rywalem, w dodatku w takim stylu to spory zastrzyk morale, tak potrzebnego obecnie mistrzom. Radosny nastrój nie udzielił się jednak mediom. Oberwało się Mourinho. Część dziennikarzy (całkiem słusznie) zarzuciła mu wybór wariantu defensywnego, mimo posiadania atutu własnego boiska. Faktycznie, niezdarnie rozdający piłki na 25 metrze od bramki Harta (!) Essien był symbolem marnowania potencjału wobec działań gości, które ograniczały się do murowania dostępu do pola karnego. Wystawienie Modrica czy Ozila mogłoby przyczynić się do rozstrzygnięcia spotkania już w pierwszych 45 minutach. Portugalczyka broni jednak końcowy wynik, choć jak sam przyznaje, przy niekorzystnym rezultacie, w wyobraźni rysował się mu już czarny scenariusz dnia następnego i wizja nagonki na jego osobę. Dzienniki bliższe drużynie z Madrytu odtrąbiły natomiast koniec kryzysu. Ja, pomny swoich własnych, przedwczesnych ocen opublikowanych w następstwie zwycięskiego boju w Superpucharze, wstrzymam się z takimi sądami przynajmniej do zakończenia niedzielnego starcia Los Blancos z Rayo Vallecano.

Kolejny kontrolowany horror Tito Vilanovy

Z pozoru najprostsze zadanie w pierwszej rundzie gier miała do wykonania Duma Katalonii. Spartak Moskwa w opinii większości komentatorów miał w środowy wieczór stanowić tło dla popisów Messiego i spółki. Takiej wersji wydarzeń sprzyjał też fakt, że do konfrontacji miało dojść na Camp Nou, gdzie Blaugrana zachwyca regularniej niż na wyjazdach. 

I zaczęło się zgodnie z planem choć niekoniecznie po barcelońsku. Na uderzenie zza "szesnastki" zdecydował się Cristian Tello i uczynił to na tyle precyzyjnie, że piłka ugrzęzła w siatce. Gdy wydawało się, że gol da znak do ataku, wolno budzącej się w tym meczu Barcelonie, zaczęły się dziać rzeczy nieplanowane. Szybki kontratak wyprowadzili podopieczni Unaia Emery’ego, a płaskie dośrodkowanie w pole karne nieudolnie starali się unieszkodliwić Alex Song, a następnie Dani Alves. Ten drugi zabrał się do tego na tyle nieporadnie, że niczym rasowy snajper umieścił piłkę w bramce klubowego kolegi. O ile, gol Tello nie okazał się wystarczającym sygnałem do zintensyfikowania działań ofensywnych, o tyle pechowe trafienie prawego defensora kompletnie zabiło kreatywność gospodarzy, do tej pory i tak skoncentrowaną głównie w osobie jednego zawodnika – Xaviego. 

Do rozegrania pozostawała jednak jeszcze druga połowa i wszyscy twardo stąpający po ziemi ludzie mogli być przekonani, że Tito Vilanova ten mały pożar wnet ugasi, a swym zawodnikom przekaże wskazówki jak rywala ze wschodu ukłuć. Tymczasem niespodzianki nie miały końca. To co w jednej chwili było doskonałą okazją na gola dla Messiego, po chwili okazało się być źródłem zabójczej kontry rywali, która pozwoliła im uzyskać prowadzenie. Plan wydarzeń przypominający trafienie Di Marii z pierwszej potyczki w Superpucharze. W tym wypadku jednak nic od siebie nie dodał Victor Valdes, a wszelkie zasługi leżą po stronie zawodników Spartaka. Reakcja Tito Vilanovy była natychmiastowa i dla bardziej wnikliwych obserwatorów również stanowiła swoiste deja vu. Boisko opuścił Dani Alves, a pojawił się na nim Alexis Sanchez co oznaczało grę na 4 nominalnych napastników. Tak samo jak w przypadku starcia z Osasuną roszady szkoleniowca Azulgrany poskutkowały remontadą. Sytuacje kreowali Tello i Sanchez, a w roli egzekutora dwukrotnie wystąpił niezawodny Messi. Misja specjalna została wykonana z bezpiecznym zapasem 10 minut.

Zwycięstwo w takich okolicznościach utwierdza mnie w słuszności, co do moich ocen. Trenerowi Barcelony przypiąłem łatkę fachowca, który na pierwszym miejscu stawia cel, a na drugim sposób jego osiągnięcia. Takie podejście nie wyklucza tego, że nie obejrzymy już Barcy przyjemnej dla oka, ale zwraca uwagę na to, że piękno gry nie zawsze jest wartością samą w sobie. Kto wie czy kolejne wyzwania zwanego Markizem trenera nie będą jeszcze bardziej karkołomne. Produktem ubocznym pucharowej rywalizacji jest kontuzja Pique, która być może wykluczy go (podobnie jak Puyola) z Gran Derbi. Spadkobierca po Pepie Guardioli swój wachlarz wariantów na osiągnięcie sukcesu będzie musiał więc rozszerzyć. Jego poprzednik przez całą swą przygodę z klubem ze stolicy Katalonii ani razu nie był pozbawiony obu podstawowych ogniw formacji defensywnej na spotkanie z najbardziej wymagającym przeciwnikiem.

… czyli Valencia w Bawarii

Niewiele dobrego można napisać o postawie 3 drużyny ubiegłego sezonu La Liga w meczu z wicemistrzem Niemiec. By być szczerym, o poczynaniach ekipy Mauricio Pellegrino ciężko napisać cokolwiek. Przez 90 byli jedynie statystami dla poczynań głównych aktorów tego spektaklu – piłkarzy Bayernu. Stać ich było jedynie na honorowe trafienie w mało efektownym (rzekłbym brytyjskim) stylu. Gra Los Ches na początku sezonu jest daleka od ideału. Paradoksalnie drużyna najlepiej wyglądała w spotkaniu, w którym osiągnęła najmniej korzystny wynik – z Deportivo. Choć pozostałe rezultaty nie stanowią niespodzianki to jakość futbolu prezentowanego przez Soldado i kolegów pozostawia wiele do życzenia. W środowy wieczór Valencia prezentowała się dobrze, dopóki nie trzeba był biegać za futbolówką – stroje w barwach Senyery wyglądały naprawdę efektownie. Umiarkowanie szczęśliwy może być ewentualnie Diego Alves, który odbijając strzał Mario Mandźukicia z 11 metrów w doliczonym czasie gry, potwierdził swoje niespotykane predyspozycje do unieszkodliwiania tego typu zagrożeń dla bramki swojej drużyny.

Sensacyjne zwycięstwo BATE w drugim spotkaniu tej grupy dało jasno do zrozumienia, że Białorusini nie są zainteresowani rolą chłopców do bicia i wśród tych 4 teamów dostarczycieli punktów nie znajdziemy. Jest to też wyraźne ostrzeżenie dla drużyny Nietoperzy, że czas najwyższy powrócić do standardów z zeszłego sezonu, kiedy to Blanquinegros potrafili pokrzyżować plany najlepszym.

Solidnie zaprezentowała się także reprezentacja La Liga w Lidze Europejskiej, choć nie obyło się bez małej wpadki

Atletico na pełnym luzie.

Diego Simeone uznał, że eskapada do Tel-Avivu nie będzie wymagała zaangażowania najcięższych dział jakimi dysponuje. Decyzją Cholo w stolicy Hiszpanii pozostali tacy zawodnicy jak Radamel Falcao, Arda Turan, Diego Godin czy Filipe aby skorzystać z zasłużonego odpoczynku. Reszta ferajny na czele z argentyńskim szkoleniowcem udała się na pojedynek z Hapoelem. 

Oszczędzenie filarów drużyny okazało się słusznym rozwiązaniem, gdyż nawet bez swoich asów stołeczna ekipa wyraźnie górowała nad rywalami. Gospodarzom nie można było odmówić ambicji, ale skuteczność była po stronie Rojiblancos. Wielką formę potwierdził Diego Costa. Kędzierzawy napastnik najpierw asystował przy atomowym uderzeniu Cristiana Rodrigueza, które pozwoliło triumfatorom poprzedniej edycji wyjść na prowadzenie, a już w 3 minuty później sam wpisał się na listę strzelców wykorzystując perfekcyjne prostopadłe podanie zewnętrzną częścią stopy od Adriana. Zwycięstwo przypieczętował łączony ostatnimi czasy z Athleticiem Bilbao – Raul Garcia. Pochodzący z Pampeluny pomocnik po precyzyjnej wrzutce z rzutu rożnego od Emre, czymś na kształt strzału z nożyc ustalił wynik spotkania. 

Dzięki tej wygranej Los Colchoneros nie przestają śrubować swojego rekordu kolejnych zwycięstw w europejskich pucharach. Na ich liczniku już 14 triumfów.

Llorentedependencia

O łatwo dostrzegalnym wpływie baskijskiego napastnika na postawę drużyny Marcelo Bielsy miałem pisać już w ubiegły weekend, ale ogrom wydarzeń, jakie miały miejsce na Cornelia El Prat sprawił, że skupienie się na jednej refleksji byłoby bezsensowne. Dziś jednak znów mieliśmy możliwość zobaczyć jakie znaczenie dla Bilbao ma osoba reprezentanta Hiszpanii. Już w trakcie transferowych zawirowań jakie dotyczyły jego osoby oraz Javiego Martineza byłem zdania, że to właśnie świeżo upieczony zawodnik Bayernu będzie tym, którego prędzej czy później uda się zastąpić. Martinez był ważnym ogniwem defensywy klubu z San Mames, ale Bilbao bramki traciło z nim i tracić będzie bez niego. Z czasem futbolowej ogłady nabierze być może Mikel San Jose i uda mu się zastąpić uznawanego za bardziej utalentowanego kolegę. Ewentualna dziura po Llorente już taka łatwa do załatania by nie była.

Znamiona tego zjawiska dostrzegalne były już w tak udanym dla Basków ubiegłym sezonie. To właśnie gdy do gry i do formy powrócił rosły napastnik Athleticu drużyna ta zaczęła zachwycać całą Europę. Poza niepodlegającymi dyskusji umiejętnościami strzeleckimi czy doskonałą grą głową Llorente daje swoim błyskotliwym kolegom wiele dodatkowych wariantów gry w ataku. To przy nim gwiazdy Markela Susaety, Oscara De Marcosa czy Ikera Muniaina błyszczą najjaśniej.

Wczoraj Llorente na listę strzelców się nie wpisał, ale jego pojawienie się na boisku diametralnie zmieniło obraz meczu. Stosunkowo wyrównane w pierwszej połowie spotkanie z Hapoelem Kiryat Szmona zamieniło się w operację oblężenia bramki gości. Sam wychowanek Lwów z Bilbao (jeśli wierzyć statystykom) 9-krotnie podejmował próbę zmiany rezultatu. W osiągnięciu celu przeszkadzały mu centymetrowe pomyłki i doskonała postawa bramkarza izraelskiej drużyny. Spotkanie więc zakończyło się remisem.

Josu Urrutia ma więc nie lada problem. Ulubieniec kibiców z Bilbao powrócił co prawda do gry w barwach baskijskiej drużyny, ale dalej nie pozostawia złudzeń co do swoich planów na przyszłość. Jego odejście z San Mames jest przesądzone, a zgodnie z przepisami już w zimowym okienku transferowym będzie mógł legalnie prowadzić rozmowy z ewentualnym pracodawcą. Zimowa przerwa będzie w związku z tym pracowitym okresem także dla prezesa Athleticu, który będzie musiał wyruszyć na poszukiwania zastępcy dla autora 82 ligowych trafień dla jego klubu, co z uwagi na powyższe refleksje, będzie zadaniem arcytrudnym
  
Ostatnie takie łatwe 3 punkty 

Planowo, po zwycięstwo sięgnęła druga drużyna reprezentująca na europejskich arenach Walencję. Patrząc na skład grupy i sytuację kadrową Levante zdobycie we wczorajszym spotkaniu kompletu punktów było warunkiem koniecznym do tego by podjąć walkę o możliwość gry w pucharach także na wiosnę. Do skromnego zwycięstwa w konfrontacji na Ciutat de Valencia wystarczyło trafienie byłego reprezentanta Hiszpanii Juanfrana. Wychowanek Levante wykorzystał moment nieuwagi obrony po szybkim wykonaniu rzutu wolnego przez Michela. Hiszpan urwał się spod opieki rywali i soczystym strzałem w długi róg nie dał szans bramkarzowi Helsingborga.

Juan Ignacio Martinez dał w tym spotkaniu możliwość zaprezentowania się kilku zmiennikom. Niestety dla polskich kibiców wśród szczęśliwców nie było miejsca dla reprezentanta Polski - Dariusza Dudki. To już 3 z rzędu mecz, w którym były zawodnik Auxerre znajduje się poza kadrą meczową. Rodzi się w związku z tym pytanie czy to kwestia uprzedzeń szkoleniowca czy po prostu nasz rodak nie jest w stanie sprostać standardom ligi hiszpańskiej. Chwalony przeze mnie wybór, jakiego dokonał 65-krotny reprezentant naszego kraju stawiając na Levante, okazuje się być póki co wyrokiem skazującym na piłkarską bezczynność.

Reasumując trzeba podkreślić, że występy hiszpańskich drużyn na inaugurację rozgrywek w Europie (poza wyjątkiem w postaci Malagi) nie zachwyciły. Przedstawiciele La Liga wykonali jednak plan, notując wyniki, których można się było po nich spodziewać. Bilans 5 zwycięstw, remisu i porażki wygląda godnie i równie okazałym osiągnięciem nie może poszczycić się żadna z pozostałych nacji, posiadających swych reprezentantów na szczeblu zmagań europejskich. Tym niemniej wciąż jest miejsce na poprawę i trzeba wierzyć, że już w 2 kolejce dane mi będzie odnotować progres.

1 komentarz:

  1. Świetny blog, nie wiem gdzie jest drugie miejsce w polskiej blogosferze gdzie możnaby przeczytać z taką pieczołowitością, a jednocześniem prostym, obrazowym językiem napisane relacje dot. La Liga. Pracuj tak dalej a masz szansę zrobić naprawdę cenione miejsce w necie.

    OdpowiedzUsuń