Swoistym creme de la creme kolejki niezależnie od sytuacji w tabeli miało być Grand Derbi. I w istocie tak było. Zadecydował o tym jednak nie poziom kolejnego odcinka tej historycznej batalii, ale niskie standardy ustanowione przez pozostałe kluby w La Liga. Niestety, ponownie przed przerwą reprezentacyjną oglądamy ligę w mało przystępnym wydaniu. Momentami wyglądało to tak (jakkolwiek trywialnie to zabrzmi), jakby reszta ligowców ukierunkowana była na szybkie „odbębnienie” swej pracy, by w niedzielę o 19.50 spokojnie wypocząć, śledząc poczynania tych najwytrwalszych w walce o ligowe laury. Co gorsza, niektórym z piłkarzy śpieszyło się wyjątkowo…To wszystko odbiło się na wynikach, na grze, na moich odczuciach związanych z kolejnym weekendem, spędzonym na pochłanianiu hiszpańskiej piłki . Pozbawiona ładunku niecierpliwości była jedynie konfrontacja Atletico z Malagą, która w kontekście rezultatu na Camp Nou, miała odpowiedzieć na pytanie, kto usiądzie na kole pędzącej po tytuł Barcelony.
Mimo tak pesymistycznego obrazu,
zdobyłem się na wypunktowanie kilku pokrzepiających wniosków
Wielkie powroty – Real Betis do
konfrontacji z bezpośrednim sąsiadem w ligowej tabeli - Realem Sociedad San
Sebastian - podchodził solidnie wzmocniony. W szeregi Verdiblancos powrócił ich
stoper i podpora defensywy - Brazylijczyk Paulao. Obecny sezon dla defensora
rodem z kraju kawy jest przeżyciem wybitnie nieszczęśliwym. W ciągu 6 kolejek
już dwukrotnie musiał opuszczać boisko przy asyście służb medycznych i za
każdym razem poniesione urazy zmuszały go do kilkunastodniowej absencji.
Tymczasem luka jaką po sobie zostawiał w formacji obronnej, okazywała się być
wyrwą z gatunku tych nie do załatania. Między innym na skutek pauzy w występach
Paulao, Betis w dwóch kolejnych spotkaniach poniósł dwie wstydliwe porażki, tracąc
w nich łącznie 8 bramek co stanowi niemal 2/3 wszystkich trafień, które obciążają
konto ekipy Pepe Mela. Powrót do gry brazylijskiego wieżowca okazał się mieć
zbawienny wpływ nie tylko na grę najbardziej wycofanej formacji z Estadio Benito Villamarin. Nie dość, że Verdiblancos zachowali wreszcie czyste konto, to
sam Paulao siał postrach w szykach obronnych drużyny z Kraju Basków. Już w 17
minucie po dośrodkowaniu ze stałego fragmentu wpisał się na listę strzelców i
otworzył wynik spotkania (duża w tym zasługa portero gości – Zubikaraia). Już
chwilę później w podobnej sytuacji był bliski zdublowania dorobku bramkowego
Betisu. Przez 90 minut imponował koncentracją w grze, co w połączeniu z
zaskakująco dobrą postawą rezerwowego bramkarza gospodarzy – Adriana –
uchroniło gospodarzy przed utratą prowadzenia. Podręcznikowy występ tego
stopera, dzięki któremu Betis mimo wciąż nieporywającej gry wskoczył na 4 miejsce,
przed sam Real Madryt.
Po krótkiej absencji do składu
Atletico na kapitalnie zapowiadające się spotkanie z Malagą powrócił Radamel
Falcao i jak przystało na napastnika, którego określa się mianem najlepszego
środkowego atakującego na świecie, uczynił to w wielkim stylu. Na jego trafienie
nie trzeba było długo czekać. Już w 6 minucie, w swoim stylu, czyli po
uderzeniu głową, zamienił precyzyjną centrę od Emre na swoją 8 bramkę w sezonie,
dzięki czemu zrównał się w klasyfikacji strzelców z parą Ronaldo-Messi, która
swój dorobek wyśrubowała w El Clasico. Andaluzyjski zespół stać było jednak na
odpowiedź. Stan meczu wyrównał również strzałem głową inny przedstawiciel
południowoamerykańskiej piłki w Primera – Roque Santa Cruz, dla którego było to
premierowe trafienie w nowych barwach. Zmiana rezultatu nie wpłynęła jednak w
żaden sposób na postawę kolumbijskiego napastnika, który z charakterystyczną
dla swojej gry wytrwałością szukał szansy na przechylenie szali zwycięstwa
na stronę Los Colchoneros, uprzykrzając tym samym co i rusz życie Weligtona,
odpowiedzialnego za krycie tego wybitnego snajpera. Starania te przyniosły skutek w ostatniej
minucie regulaminowego czasu gry, kiedy to przy sporym udziale El Tigre piłkę
do siatki własnej drużyny wpakował wcześniej wspomniany Brazylijczyk. Świetny występ dzięki któremu Atletico
zanotowało 6 z kolei wygraną i zrównało się punktami z Barceloną, której ulega
nieznacznie tylko bilansem bramkowym.
Granada i Celta na dobrej drodze –
dwie drużyny, które w przedsezonowych notowaniach stawiane były w roli
outsiderów, których czeka walka o utrzymanie w elicie po niezbyt udanym
początku sezonu zdają się wychodzić na prostą. Ekipy, które w ubiegłym tygodniu
były autorami jednego z bardziej pasjonujących widowisk 6. serii gier, w miniony weekend sprawiły
swego rodzaju sensację. Niedzielnych kibiców osiągnięte przez te dwa kolektywy
rezultaty mogą szokować, ale ci którzy rzetelnie śledzą losy zespołów
dowodzonych przez Anquele i Paco Herrere doskonale zdawali sobie sprawę z
progresu, jaki te drużyny notują ostatnimi czasy.
Celta mierzyła się w piątek (co
było swego rodzaju nowością w La Liga) z groźną dla wszystkich i wszędzie w tym
sezonie Sevillą. I przeciwko drużynie ze stolicy Andaluzji zagrali lepiej niż
takie tuzy jak Real Madryt czy Barcelona. Owszem, nie bez znaczenia był fakt,
że Sevilla przystąpiła do tego spotkania znacznie osłabiona – szczególnie w
pomocy. Z etatowej czwórki odpowiedzialnej za rozgrywanie piłki i kreowanie
zagrożenia pod bramką rywala ostało się w kadrze Michela (skądinąd także
nieobecnego na ławce, na skutek wykluczenia, będącego karą za eksces z
ostatniej kolejki) jedynie ogniwo najbardziej defensywne – Holender Maduro
(skądinąd największy pechowiec tej rywalizacji – po jego rzekomo celowym zagraniu
ręką odgwizdano karnego, zamienionego na gola przez Aspasa). Pauzujących za
kartki Medela i Rakiticia oraz nieobecnego na skutek kontuzji Trochowskiego zastąpił
eksperymentalny tercet, złożony z chimerycznego Jose Antonio Reyesa, nieogranego
w La Liga Kondogbii czy młodziutkiego kapitana reprezentacji u-19 Jose
Campanii. Naturalnie odbiło się to na płynności gry Sevillistas, co skrzętnie
wykorzystali goście zadając dwa zabójcze
ciosy autorstwa Iago Aspasa i De Lucasa (gol zdobyty już w dwie minuty po
wejściu na boisko w miejsce napastnika odpowiedzialnego za zdobycie premierowej
bramki w tym meczu). Celta odnosi 3 wygraną na własnym boisku z rzędu, a
problemy chwalonej dotychczas Sevilli rosną. Na następne spotkanie planowo
powinien powrócić ich chorwacki rozgrywający. Z drugiej strony wciąż nieznany
jest termin powrotu Trochowskiego, a na domiar złego kontuzji dostał
rewelacyjny Cicinho. Listę nieobecnych na mecz z Mallorką uzupełnia środkowy
obrońca – Botia (już wiemy kim inspirował się Jakub Kosecki), który obejrzał
podczas wizyty w Galicji 5 żółty kartonik.
Naprawdę wielkiej rzeczy dokonała
Granada, bijąc na Balearach niepokonaną jak dotychczas na własnym podwórku
drużynę Joaquina Caparossa. Tym razem mniejszy w tym udział rewelacyjnie
spisującego się między słupkami Tono Martineza, co tym bardziej powinno radować
sympatyków klubu, znajdującego się we władaniu włoskiego biznesmena Giampaolo
Pozzo. Zwycięstwo cenniejsze o tyle, że od 43 minuty goście radzić musieli
sobie bez swojego najbardziej wartościowego zawodnika w polu, lewego obrońcy Guilherme Siqueiry. To właśnie Brazylijczyk
podszedłby zapewne do wykonania „jedenastki” podyktowanej w 65 minucie za faul
Nsue (dodatkowo czerwony kartonik). Doskonale zastąpił go jednak El Arabi i
Granada zdawała się być od tego momentu w niezwykle komfortowej sytuacji. Błogi
stan trwał jednak około 120 sekund, kiedy to siły wyrównały się w następstwie
wyrzucenia z boiska Brahimiego. Gdy
wydawało się, że do śmielszych ataków ruszy Mallorca, kontę wyprowadzili
zawodnicy El Grana i podobnie jak w starciu z Celestes bramkę na 2:0 strzelił
Torje. Zbudowana w ten sposób przewaga okazała się być wystarczająca.
Gospodarze odpowiedzieli jedynie trafieniem niezawodnego Tomera Hemeda. 3
punkty na trudnym terenie i perspektywa konfrontacji ze słabą Saragossą, na
własnym boisku, zaraz po przerwie na mecze reprezentacyjne sprawiają, że w
Grenadzie nastroje są jak najbardziej pozytywne.
Waleczny Espanyol – podopieczni Pochettino tak blisko 3 punktów jak w
potyczce z Valladolid jeszcze nie byli. Zabrakło szczęścia, koncentracji i nieco
bardziej łaskawego oka sędziego liniowego. Przed spotkaniem szanse podopiecznych
Pochettino nie rysowały się w optymistycznych barwach. Zestawiając
ubiegłotygodniowy pogrom Rayo, będący udziałem ekipy dowodzonej przez Djukicia
z katastrofalną formą przyjezdnych z Barcelony faworyt meczu mógł być tylko
jeden. Wydarzenia na boisku szybko te przewidywania zweryfikowały. To Espanyol
przeważał, miał więcej z gry, a piłkarze w biało-fioletowych strojach w niczym
nie przypominali drużyny, która z taką pewnością demolowała tydzień temu
Vallecanos. Obrazu gry nie zmieniła czerwona kartka jaką obejrzał najmłodszy w
szeregach gości Victor Alvarez. Gdy w 70 minucie karnego, sprokurowanego przez
wybranego przeze mnie przed tygodniem do „11” kolejki Rukavine, wykorzystał
Joan Verdu 3 punkty wydawały się bardzo realne. Mało wydajni w ofensywie
zawodnicy Pucela zaskoczyli rywali jednak w sposób, niewymagający przesadnej kreatywności.
W zamieszaniu podbramkowym powstałym przy okazji wykonywania rzutu rożnego
największym sprytem wykazał się Oscar wpychając piłkę do bramki z najbliższej
odległości. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że spotkanie
zakończy się podziałem punktów i wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Piłkę do
bramki wpakował ponownie najlepszy zawodnik Papużek – Verdu. Piłkarze z
Cornelia-El Prat rozpoczęli celebrację decyującego trafienia, którą przerwała
złowrogo uniesiona przez bocznego arbitra chorągiewka. Na nieszczęście przyjezdnych
główny rozjemca pojedynku zawierzył percepcji swojego kolegi i odebrał drużynie
Pochettino radość z 3 punktów. Powtórki nie rozstrzygnęły w 100% tej kontrowersji
i wydaje się, że arbiter uznając trafienie, wielkiego błędu by nie popełnił. Po meczu, zawodnicy Espanyolu nie kryli swego oburzenia i tylko interwencja argentyńskiego szkoleniowca zapobiegła rękoczynom.
Czas na tak bardzo rzucające się w oczy minusy
La Furia Roja – znaczenie alternatywne – w ten weekend na hiszpańskich
boiskach sędziowie aż 7-krotnie zmuszani byli to wyciągania kartoników w
kolorze czerwonym. Najbardziej krwawe widowiska miały miejsce w Saragossie i na
Mallorce, gdzie karano w ten sposób zawodników odpowiednio 3 i 2 razy. Co
prawda w większości przypadków decyzje arbitrów pokierowane były nie brutalnością
zagrań, ale kumulacją żółtych kartek lub innymi czynnikami (faule przy wyjściu
na czystą pozycję), ale takowa statystyka, bez względu na powyższe okoliczności
łagodzące, nikogo nie cieszy (no może poza kibicami Getafe, gdyż ich pupilom
taki obrót spraw pozwolił po raz drugi z rzędu odnieść wymęczone
zwycięstwo).
Abdel Barrada – Marokańczyk będący bez wątpienia rewelacją bieżących rozgrywek, ostatniego starcia wyjazdowego z Realem Saragossa na pewno nie zaliczy do udanych. A mogło być znów pięknie. Już w pierwszej ofensywnej akcji swojego zespołu wykorzystał nieporadność obrońców drużyny przeciwnej, pognał samotnie na bramkę Roberto, minął bramkarza i zamiast skierować piłkę do pustej siatki najzwyczajniej w świecie poślizgnął się co uniemożliwiło mu oddanie jakiegokolwiek strzału. W kolejnych fragmentach szczęście sprzyjało jednak Getafe. Szybko z boiska za niebezpieczne zagranie wyleciał Romaric. Po przerwie karnego wywalczył Pedro Leon, a przy okazji czerwoną kartkę obejrzał Alvaro Gonzalez. Prowadzenie 1:0 i gra w przewadze 2 zawodników – wydawało się, że to układ wymarzony. Nic bardziej mylnego. W 84 za bezmyślny wślizg czerwoną kartką ukarany został bohater tego akapitu, a w ostatnich minutach gospodarze bliscy byli wyrównania. Na wysokości zadania stanął jednak Moya i dzięki jego interwencjom drużyna dowodzona przez Luisa Garcie Plaze. A sam Barrada od ligowych zmagań odpocznie nieco dłużej niż wynika to z przerwy reprezentacyjnej.
Środek pola Valencii – Tino Costa, Fernando Gago i Daniel Parejo – to ludzie
odpowiedzialni za to, że Valencia okupuje dolne rejony tabeli. W derbach
Walencji jak na dłoni było widać brak kreatywności tej trójki. Wybitnie
nieudany występ zaliczył w szczególności były zawodnik Montpellier. Poruszał
się po boisku ospale jego zagrania były przewidywalne i nie były w stanie
zaskoczyć doświadczonej obrony z Ciutat de Valencia. Gdy wspomni się ubiegłoroczne, przekonujące
triumfy Los Ches nad lokalnymi rywalami, w których zespół Emery’ego porywa,
aktualne obrazki z obozu Pellegrino wyglądają biednie. Na domiar złego wciąż do
optymalnej dyspozycji w nowej drużynie nie jest w stanie dojść Guardado, który
w sobotę zagrał raczej z konieczności. El Flaco nie miał do dyspozycji
zawieszonego na 3 spotkania Feghouliego, którego zastąpił występujący wcześniej
na prawej flance Jonathan Viera. Akurat ten niezbyt doświadczon, sprowadzony z
Las Palmas Hiszpan to jedyny jasny punkt w drugiej linii drużyny z Mestalla.
Nie jest niespodzianką, że VCF to zespół bazujący na grze skrzydłami, ale gdy
te zostały gruntowanie przemeblowane i są dodatkowo przetrzebione kontuzjami
(wracający dopiero do zdrowia Mathieu czy Piatti) środek pola winien wziąć na
siebie odpowiedzialność za konstruowanie akcji zaczepnych, miast obniżać jakość
trzeciego zespołu ubiegłych rozgrywek. Kibice Nietoperzy muszą uzbroić się w
cierpliwość i wierzyć, że ich średnio rozgarnięty życiowo rozgrywający – Ever Banega
oraz wciąż uważany za wielki talent Sergio Canales wrócą czym prędzej do pełni
sił. Same derby kompletnie rozczarowały (choć naiwnie wierzyłem, że mimo słabej
dyspozycji jednych i drugich wcale tak być nie musi) i zamiast obfitującego w
gole widowiska zobaczyliśmy spektakl równie ciężkostrawny jak miejscowy specjał
– paella.
Karny na karnym tylko dlaczego? – 5 rzutów karnych na 10 spotkań.
Liczby może nie przytłaczające tak jak sugerowałby tytuł, ale problem w tym
wszystkim leży gdzie indziej. Jeśli prześledzimy sytuacje w jakich rozjemcy
spotkań wskazywali na wapno to okaże się, że w zasadzie każdą z tych decyzji
można by poddać pod wątpliwość. W tym miejscu warto pochwalić Carlosa Del Cerro
Grande, który prowadził walencjańskie derby. Mimo iż zawodnicy Levante usilnie
próbowali upolować kilkukrotnie ręce Victora Ruiza, arbiter nie dał się
sprowokować do odgwizdania rzutu karnego. Jeśli przyjrzymy się powtórkom i zachowaniu
defensora Valencii okaże się, że całkiem słusznie.
Na koniec „11” 7. Kolejki.
Ponownie problemy sprawił mi wybór bramkarza. Wielu postawiłoby na Adriana z
Betisu, ja postanowiłem docenić Moye, który w ogólnym rozrachunku bronił
mniejszej przewagi. W obronie stawiam na skrzydła z Barcelony. Kandydatura
Montoyi byłaby silniejsza gdyby jego kapitalne uderzenie z końcowym minut Gran
Derbi znalazło drogę do bramki, ale i tak nie miał na swojej pozycji poważnych
konkurentów. Co do środkowych obrońców, podobnie jak w przypadku linii ataku –
rozterek nie miałem. Jeśli chodzi o pomoc – silnym kandydatem był tu Verdu,
jednak jego praca ostatecznie nie przyniosła Papużkom pierwszej wygranej.
W nawiasie liczba wyborów do "11" kolejki |
W najbliższym czasie czekają nas mecze reprezentacji. W przypadku
podopiecznych Vicente Del Bosque będą to potyczki z Białorusią i Francją, które
zapowiadają się o wiele ciekawiej niż starcia z Arabią Saudyjską i Gruzją, w
związku z czym tym razem postaram się dotrzymać słowa i spisać własne refleksje
dotyczące tych pojedynków. Ponadto wierzę, że liga powróci do gry z takim
przytupem jak to miało miejsce ostatnio.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz