Za nami kolejny weekend na
hiszpańskich boiskach. Jeżeli poprzednia kolejka La Liga mogła uchodzić za
doskonałą reklamę rozgrywek, minione 2 dni piłki z Półwyspu Iberyjskiego nowych
sympatyków tamtejszej ekstraklasie raczej nie przysporzą. W przytłaczającej
większości przypadków byliśmy świadkami zanudzających potyczek, rozstrzyganych
pierwszym trafieniem jednej ze stron. Nie doświadczyliśmy charakterystycznej jakości
w poczynaniach niemal wszystkich zespołów La Liga, niekiedy brakowało determinacji
i szczerej chęci zwycięstwa.
Być może wpływ na to miała zmiana rozkładu gier.
Scenariusz 3 kolejki zbliżony był kształtem do tego, co mogliśmy oglądać w
zeszłym roku. Kilka spotkań rozgrywanych było już po południu, w niedzielę w
ramach ukłonu w stronę telewidzów azjatyckich znów jedno ze spotkań rozpoczęło
się równo w południe. Taki obrót spraw w połączeniu z pogodą panującą w tej
części Europy nie służył pięknej grze. Chociaż tłumaczenie to godne jest raczej
Piotrka Ćwielonga, aniżeli hiszpańskich wirtuozów to ciężko było nie ulec
wrażeniu, że klimat odciska piętno na poczynaniach zawodników.
W oceanie
niesatysfakcjonujących seansów spod znaku Primera Division osamotnioną wyspą,
przywracającą wiarę w futbol była konfrontacja Levante i Espanyolu, w której
nie zabrakło niczego – pięknych goli, zwrotów akcji i walki do samego końca. Narzekać
nie mogą też kibice, którzy zdecydowali się obejrzeć spotkanie na El Riazor,
tamtejszego Deportivo z autorem zeszłotygodniowej niespodzianki – Getafe.
Uczciwie trzeba jednak stwierdzić, że z upływem czasu z obu drużyn schodziło
powietrze i ostatecznie zadowoliły się remisowym rezultatem. Nie zawiedli tym
razem faworyci. Ekipy lepsze „na papierze” co do zasady udowadniały swą
wyższość w rzeczywistości. Swą niemoc przełamały drużyny Realu Madryt, Levante
i Athleticu Bilbao. Triumfator poprzednich rozgrywek stylem znów nie zachwycił,
ale dzięki „smutnemu” Ronaldo, staraniom bramkarza Granady Tono Rodrigueza i
drobnej pomocy arbitra Gonzaleza Gonzaleza odniósł najbardziej przekonujące
zwycięstwo w tej kolejce.
Jak zwykle kolejka miała jednak także
swoich pozytywnych bohaterów, których zasługi trzeba odnotować. Kto tym razem
zasłużył na pochwały?
Ofensywny tercet Getafe – Pedro Leon, Barrada i
Colunga – żaden z tej trójki nie znalazł się w wyjściowej jedenastce podmadryckiego
klubu na spotkanie z Realem. W przypadku Pedro Leona przyczyną była
dżentelmeńska umowa z właścicielem karty zawodnika, którym jest aktualny mistrz
Hiszpanii. Pozostała dwójka rozpoczęła tamto spotkanie na ławce, by po przerwie
pojawić się na boisku i wyprowadzić kontrę, która zadała Królewskim śmiertelny
cios. Nagrodą za taką postawę było miejsce w podstawowym składzie na wyjazdowy
mecz z niepokonanym do tej pory Deportivo, choć w przypadku Colungi spore
znaczenie miał też transfer najlepszego snajpera drużyny w poprzednich rozgrywkach – Miku,
który w ostatnich godzinach okienka transferowego przeniósł się do Szkocji by
tam bronić barw Celticu. Wymieniona wyżej dwójka wraz z Pedro Leonem doskonale
zaprezentowała się także w tę sobotę, raz po raz przeprowadzając dynamiczne
ataki na bramkę beniaminka. Blok defensywny gospodarzy złożony między innymi z
tak doświadczonych graczy jak byli reprezentanci kraju Carlos Marchena (jakby
nie było Mistrz Świata i Europy) i Miguel Pablo (pamiętający „złotą erę”
Deportivo, mistrz Hiszpanii z sezonu 99/00) miał co i rusz problemy z
rozpędzonym tercetem spod stolicy. Szczęśliwie dla gospodarzy szarże
przyjezdnych pozytywnie skończyły się tylko raz. Ponownie zagrywał Colunga,
dokładnie tak jak tydzień wcześniej obrońców zgubił Barrada i było 1:1. W pozostałych
sytuacjach zabrakło zimnej krwi – dwukrotnie paskudnie pudłował wychowanek
Barcelony Xavi Torres, strzały Pedro Leona i Colungi z trudem odbijał
Aranzubia. Spotkanie mogło się podobać, ponieważ swoje szanse miało i
Deportivo, atakujące rzadziej, ale z większym rozmysłem. Doskonale w bramce
spisywał się jednak wykupiony z Valencii przed tym sezonem Moya. Siła
ofensywna Getafe imponuje. Mimo straty swego goleadora drużyna atakowała z
pasją. Sympatycy tej drużyny mogą z nadzieją patrzeć w przyszłość, zwłaszcza,
że na finiszu "deadline day" klub zakontraktował Alvaro Vasqueza z
Espanyolu (zainteresowanie nim długo wykazywała VCF) i nadzieję hiszpańskiej
piłki, strzelającego jak na zawołanie w juniorskich reprezentacjach, wychowanka
Valencii Paco Alcacera, który zasilił ekipę Luisa Garcii Plazy na zasadzie
wypożyczenia. Azulones po udanym dla siebie okienku transferowym i początku
sezonu zgłaszają aspiracje do bycia sensacją tego sezon
Eliseu – jeszcze w zeszłym tygodniu wydawało
się, że Portugalczyk opuści klub z Andaluzji i powróci do ojczyzny by bronić
barw Benfici Lizbona. W międzyczasie jednak Malaga z nim w składzie zanotowała
historyczny wyczyn. Znajdujący się wciąż w ciężkim położeniu zespół dowodzony
przez Manuela Pellegriniego bezbramkowo zremisował z Panathinaikosem Ateny,
dzięki czemu po raz pierwszy znalazł się w europejskiej elicie klubowej, za
jaką uchodzi Liga Mistrzów. Wkład Eliseu w to osiągnięcie był znaczny, gdyż w
pierwszym spotkaniu wygranym 2: 0 trafił do siatki. Ów sukces na pewno
przyczynił się do zatrzymania w klubie błyskotliwego lewoskrzydłowego. Sobotni
mecz z Saragossą pokazał jak istotne znaczenie może to mieć dla tej drużyny.
Początek spotkania należał niespodziewanie do Saragossy. Świeżo upieczeni
reprezentanci Hiszpanii w LM długo nie mogli dojść do głosu. Na ich ataki trzeba było trochę poczekać. Wreszcie grę 4 drużyny sezonu 2011/2012 udało się
rozruszać właśnie bohaterowi tego akapitu, który brał udział w każdej akcji
zaczepnej faworytów tego spotkania. Ostatecznie Malaga zwyciężyła 1:0 po główce
Nacho Camacho, przy której precyzyjnym dośrodkowaniem z rzutu rożnego popisał
się nie kto inny jak Eliseu. Dla drużyny Pellegriniego wyszło słońce.
Obiecujący start w lidze (7 pkt), udział w LM i wreszcie transfery, które udało
się sfinalizować dzięki ostatnim sukcesom. Do drużyny dołączyli w ostatniej
chwili Chilijczyk Manuel Iturra oraz dwóch napastników,
których nikomu nie trzeba przedstawiać, czyli Javier Saviola i Roque Santa
Cruz. Kolejna piękna katastrofa klubu z Malagi może nie dojść do skutku. I
dobrze. W ostatnim czasie zyskali moją sympatię.
Postawa i trafienie Adriano – środowy
antybohater drugiego starcia w Superpucharze, kiedy to wyleciał z boiska za
szybką rewizję Ronaldo (nikt by nie miał pretensji gdyby nie fakt, że był
ostatnim obrońcą) zrehabilitował się już w niedzielnym szlagierze kończącym tę
serię gier, w którym na Camp Nou lider tabeli Barcelona podejmowała inną
zasłużoną firmę Valencię. Adriano był jednym z bardziej aktywnych zawodników
średnio dysponowanego w tym spotkaniu wicemistrza. Szarpał lewą stroną, starał
się dogrywać do partnerów, jednocześnie prezentując wysoką jakość w defensywie.
Po przerwie, gdy na skutek zejścia z boiska Alvesa musiał przenieść się na
prawą flankę jego gra się nie zmieniła – dalej był pewnym punktem formacji
defensywnej Azulgrany. Najważniejsze wydarzyło się jednak jeszcze w pierwszych
45 minutach. Brazylijczyk po krótko rozegranym rzucie rożnym zdobył
bezapelacyjnie gola kolejki, którego wartość podniosła późniejsza nieskuteczność
Cesca Fabregasa, gdyż to właśnie ten gol dał kolejne 3 punkty liderowi. Szkoda
słów by to opisać, to trzeba zobaczyć.
Godny odnotowania jest fakt, że jedyna bramka spotkania padła po strzale z dystansu, a nie po koronkowej akcji i wejściu w pole karne rywala. Obserwatorzy są zgodni, że takie rozwiązanie to nowinka Tito Vilanovy. Katalończycy mają być dalej wierni swojej filozofii gry, ale przeciwko dobrze zorganizowanym defensywom (a za taką należy uznać wczorajszą obronę Valencii) receptą na sukces będą strzały zza szesnastki. Kto wie czy w podobnych okolicznościach Barcelona Guardioli nie zremisowałaby bezbramkowo.
Godny odnotowania jest fakt, że jedyna bramka spotkania padła po strzale z dystansu, a nie po koronkowej akcji i wejściu w pole karne rywala. Obserwatorzy są zgodni, że takie rozwiązanie to nowinka Tito Vilanovy. Katalończycy mają być dalej wierni swojej filozofii gry, ale przeciwko dobrze zorganizowanym defensywom (a za taką należy uznać wczorajszą obronę Valencii) receptą na sukces będą strzały zza szesnastki. Kto wie czy w podobnych okolicznościach Barcelona Guardioli nie zremisowałaby bezbramkowo.
Co w takim razie mogło w tym
tygodniu wzbudzić niechęć widzów oprócz czynników wyliczonych przeze mnie dość
ogólnikowo w pierwszym akapicie?
-
Philippe Montanier i Joaquin Caparrós –
szkoleniowcy Sociedad i Mallorci zamiast prawdziwej walki o punkty zgotowali na
Balearach coś na kształt wojny podjazdowej. Gdyby nie fakt, że spotkanie
transmitowała stacja Canal+ i wypadało skorzystać z takiego dobrodziejstwa
szybko zrezygnowałbym ze śledzenia tego wątpliwej jakości widowiska. Bite 75
minut lichych ataków z jednej i drugiej strony sprawiło, że zasypiałem przed
ekranem. Niestety wpływu nie miała na to lekko zarwana poprzednia noc, a 22
profesjonalnych piłkarzy z miejsca, gdzie w futbol gra się teoretycznie najlepiej.
Szczególnie podopieczni francuskiego trenera wykazywali bojaźń przed śmielszymi
szarżami, które mogłyby przynieść sukces, co było o tyle zrozumiałe, że grali
na wyjeździe, a od pierwszych minut nie byli w stanie wystąpić ich dwaj
podstawowi zawodnicy – Antoine Griezmann i Inigo Martinez . Zemściło się to na
kwadrans przed końcem. Męczarnie śmiałków wiernie przypatrujących się tej
przykrej batalii przerwał niechciany w Espanyolu pomocnik gospodarzy Javi
Marquez posyłając miękką, górną piłkę w pole karne baskijskiej drużyny, gdzie
umiejętnie pozycję do strzału wypracował sobie Victor Casadesus i precyzyjną
główką pokonał Claudio Bravo. Bramka przedniej urody i można tylko żałować, że
padła tak późno. Drużynie z Estadio Anoeta zabrakło już czasu na zmianę
rezultatu.
Strzelecka indolencja Sevilli – drużyna ze
stolicy Andaluzji od jakiegoś czasu jest dla mnie nie lada zagadką. Mimo kadry
jak na warunki Liga BBVA ponadprzeciętnej drużyna nie jest w stanie nawiązać do
czasów, w których to dwukrotnie z rzędu sięgała po Puchar UEFA, triumfowała w
krajowym i europejskim superpucharze czy nawet do takich osiągnięć jak zdobyty
dwa lata temu Puchar Króla. W lidze Sevillistas punktują w kratkę, potęgom
pokroju Realu czy Barcelony nie są w stanie odważnie stawić czoła, notując przy
tym od czasu do czasu kompromitujące porażki w tych konfrontacjach. Jednakowoż wciąż uważam ich za drużynę z potencjałem i w starciach z takimi przeciwnikami jak Rayo
upatruję w nich faworyta. Przebieg spotkania utwierdził mnie w przekonaniu, że
za moim typem stał też zdrowy rozsądek. Sevilla przeważała, tworzyła sobie niezłe
okazje strzeleckie, ale piłka do bramki wpaść nie chciała. Nie chciała, mimo że
starali się nie tylko zawodnicy z Sanchez Pizjuan, ale i miejscowi. W pierwszej
połowie w walce o górną piłkę w polu karnym powalony został Alvaro Negredo. Do
piłki podszedł sam poszkodowany i…z całym impetem przydzwonił w słupek. W
drugiej połowie oglądaliśmy dokładnie to samo co w pierwszej. Dalej Sevilla
próbowała zdobyć bramkę a Rayo wyraźnie chciało ją stracić. Po nie pierwszej
tego dnia stracie piłki przez gospodarzy już w okolicach własnej „szesnastki” w
stuprocentowej sytuacji znalazł się Rakitić. Beznadziejną sytuację ratować
próbował golkiper Vallecano Ruben, jednak przy próbie interwencji sfaulował Chorwata,
za co otrzymał dodatkowo czerwoną kartkę. Goście chcieli być przebiegli.
Uznali, że oszukają przeznaczenie ponownie dając przywilej wykonywania karnego
temu, który go wywalczył. Nic z tego. Pomocnik Sevilli spartolił swoją okazję o
wiele dobitniej od napastnika mistrzów Europy, posyłając piłkę obok lewego
słupka. Ostatnie minuty nic już nie zmieniły. Sevilla zanotowała wstydliwy
remis, Rayo, choć zgubiło pierwsze punkty może mówić o sporym szczęściu i
podtrzymaniu dobrej passy.
Espanyol wciąż bez punktów – marna to pociecha
dla fanów podopiecznych Mauricio Pochettino, że ich ulubieńcy brali udział w
najlepszym widowisku, jakie miało miejsce w ten weekend na hiszpańskich arenach
i okrasili występ w nim dwoma efektownymi trafieniami skoro znów musieli
przełknąć gorycz porażki mimo tak sprzyjających okoliczności jak prowadzenie do
przerwy 2:0 i kończenie spotkania w przewadze liczebnej
LEVANTE 3 ESPANYOL 2 przez acosart
Mniej popularna z barcelońskich ekip wciąż pozostaje bez zdobyczy punktowej i wspólnie z Osasuną sytuują się na przeciwległym biegunie ligowej tabeli w stosunku do lokalnego rywala. Trzeba mieć nadzieję, że jeden z bardziej utalentowanych szkoleniowców w La Liga w przerwie reprezentacyjnej odmieni oblicze Papużek i drużyna po drobnej przebudowie znajdzie swój styl. Na pewno jest na czym budować. Choć drużynę opuścili zawodnicy tak przydatni jak Didac Vila i Philippe Coutinho (obaj wrócili do Włoch) to sprowadzony z Villarreal Wakaso oraz przybyły na zasadzie wypożyczenia z Interu Samuele Longo (kontynuacja współpracy z klubem z Mediolanu) już pokazali, że mogą stanowić wartość dodaną, a doświadczeni Simao Sabrosa i Joan Capdevila w czasie rozbratu z Primera Division raczej jak grać w piłkę nie zapomnieli.
Przełożenie meczu Betis-Atletico – choć przesłanka
do przełożenia spotkania jest całkiem obiektywna i racjonalna (w poniedziałek
piłkarze muszą się stawić na zgrupowaniach swych reprezentacji) to ciężko mi
się było z tym faktem pogodzić. Starcie to zapowiadało się znakomicie. Dwie drużyny
prezentujące niezwykle ofensywny futbol, posiadające doskonałe narzędzia do
tego by strzelać bramki. Przynajmniej dla mnie był to cichy faworyt kolejki.
Ponadto, poniedziałkowa potyczka miałaby dodatkowe smaczki. Atletico do stolicy
Andaluzji przybyłoby w chwale piątkowego zwycięstwa nad triumfatorem Ligi
Mistrzów - Chelsea, którym jeśli nie pokazała, gdzie najlepiej kopie się piłkę,
to chociaż dała wielu niedowiarkom do myślenia. Wygrana jak wygrana, ale 4:1
pokazało różnicę klas, a przecież to londyńska Chelsea królowała na rynku
transferowym sprowadzając za grube miliony, między innymi już okrzykniętego nową
gwiazdą Premier League Edena Hazarda czy brazylijskiego rozgrywającego Oscara. Atletico
raczej się osłabiło oddając do Bundesligi Diego i Alvaro Domingueza. Gwiazdka
Chelsea póki co jednak błyszczy przeciwko futbolowym drwalom z Reading czy
Wigan. W piątkowy wieczór królowali Radamel Falcao i jego Los
Colchoneros. Drugi z rzędu hattrick Kolumbijczyka i to co wyprawiał z defensywą
Chelsea budzi podziw. W drużynie Betisu miał natomiast zadebiutować Damien
Perquis. Dla reprezentanta Polski byłby to prawdziwy chrzest bojowy. Albo z miejsca
znalazłby się na ustach sympatyków zielono-białych, zatrzymując snajpera stołecznego
klubu albo doświadczyłby swoistego szoku termicznego. Zanosi się jednak na to, że Francuz
z polskim paszportem zainauguruje swe występy w La Liga przeciwko Valladolid a
z Atletico zmierzy się dopiero 26 września.
Brak Dariusza Dudki w kadrze meczowej na
spotkanie z Espanyolem – jeszcze tydzień temu pisałem z pewną satysfakcją o
debiucie Polaka w klubie z Walencji, upatrując w tym szansy na sportowy rozwój
dla byłego zawodnika AJ Auxerre. Zanosi się jednak na to, że początki Polaka w
Hiszpanii będą wyglądały jak typowe początki Polaka biegającego za świńskim
pęcherzem gdziekolwiek w Europie, gdzie robi się to na poważnie. A szkoda.
Pocieszające jest to, że rywal do miejsca w składzie członka Klubu Wybitnego
Reprezentanta (takie rzeczy tylko w Polsce) Vicente Iborra nie popisał się za
bardzo osłabiając swój zespół w końcówce spotkania na skutek otrzymania drugiej
żółtej kartki.
To chyba wszystko, co można było
wycisnąć z tej serii gier. Wpis może przydługi, ale z uwagi na przerwę
reprezentacyjną pozwoliłem sobie na nieco zapomnienia, licząc, że przez dwa
tygodnie rozłąki z ligą hiszpańską każdy zainteresowany dokładnie zgłębi prawdy w nim zawarte. W
międzyczasie na pewno pojawią się sprawozdania z występów La Furia Roja i
przede wszystkim podsumowanie ubiegłotygodniowej gali UEFA w Monaco, bo od tego
uciec się nie da.
Poniedziałek, 21. Chcę włączyć mecz a tu nic z tego, wyleciało mi z głowy #firstworldproblems
OdpowiedzUsuńMecz Mallorci też tragedia, poważnie chciałem się skupić na tym meczu i poszukać czegokolwiek pozytywnego i nic. Stoke - Norwich by było lepsze :D
Niestety tak było. Nie mam zamiaru zakłamywać tu rzeczywistości. Stąd taki wpis. Tytuł to follow up do Steca http://rafalstec.blox.pl/2010/04/Jaki-ten-Inter-piekny.html
OdpowiedzUsuńWkurza mnie ta przerwa reprezentacyjna bo ledwie liga wystartowała, a już hamuje, ale następna kolejka moim zdaniem zapowiada się bardzo dobrze. Chyba obejrzę wszystkie mecze. Co prawda nie ma hitów, ale mecze z dobrą historią.